Szalony kapelusznik
Udostępnij artykuł
Zazdroszczę Skandynawom rynku wydawniczego. Autor może sobie wymyślić dowolnie odjechany temat, a i tak ktoś to opublikuje. Potem książka robi międzynarodową karierę – w tym w Polsce, choć gdyby Polak przyszedł z podobnym pomysłem do jakiejkolwiek rodzimej oficyny, zabito by go śmiechem. Tak było z Porąb i spal Larsa Myttniga, genialną książką o drewnie opałowym, tak jest i z Biografią prawdziwka Påla Karlsena.
Norweski dziennikarz-mykofil udał się do kilku krajów świata (w tym Polski), by sprawdzić, jak zbiera się tam prawdziwki i jak się nimi handluje. Udał się też do biblioteki, aby wygrzebać parę historycznych i biologicznych ciekawostek.
Z lektury zapamiętałem, iż handel jest intratny i to do tego stopnia, że opłaca się fałszować grzybowe certyfikaty i podmieniać susz włoski na chiński – trudni się tym nawet włoska mafia. Z naszą ojczyzną wszystko OK – grzybów w bród, ludzie (na Podlasiu) wspaniali i gościnni, wódka „lodowata”, a wigilia nastrojowa i przepyszna – w rozdziale Jedzenie autor podaje kilka inspirowanych nią przepisów. Znacznie bardziej zafrapowały mnie jednak historie ze świata i z biblioteki.
Zawsze trochę interesowałem się toksykologią grzybów (przynajmniej na tyle, by zarejestrować, że jad muchomora sromotnikowego jest podobny do jadu kobry), nie sądziłem jednak, że kapeluszniki potrafią zabijać też w inny sposób. Dzieje się tak w północnych Włoszech, gdzie fungaiòlos szukają borowików w alpejskich lasach, pośród różaneczników i jałowców, 1,5 tys. czy nawet powyżej 2 tys. m n.p.m. We wrześniu na tej wysokości pada już marznący deszcz, a wszędzie czyhają urwiska, wąwozy i przepaście. Autor cytuje mrożący krew w żyłach gazetowy nagłówek o tym, że jeden ze zbieraczy został „odnaleziony cudem w górskiej przepaści po upadku z 40 metrów”. Nie wszystkie sytuacje tak się kończą. W 2013 r. we Włoszech zanotowano ponad trzy tysiące tego typu incydentów, wśród których były też zaginięcia i śmierci. W statystyce przyczyn górskich wypadków grzybiarstwo jest na trzecim miejscu – zaraz po narciarstwie i wspinaczce. Służby ratownicze narzekają, że grzybiarze – jak to grzybiarze – nie zabierają ze sobą telefonów komórkowych, nie mówią, dokąd idą i wkładają maskujące stroje – słowem, robią wszystko, żeby nie zobaczyli ich konkurenci, i żeby mieć święty spokój. Niestety, czasami jest to spokój wieczny.
Mike ‘Migs’ Salici nazwisko ma włoskie, ale mieszka i zbiera grzyby w USA, a konkretnie w wydmowych nadpacyficznych sosnowych lasach koło Coos Bay w stanie Oregon. Wykazuje się nie straceńczą odwagą, a naukową metodycznością; „Dzięki danym uzyskanym z miejscowej stacji meteorologicznej stworzył statystyki dotyczące ciśnienia atmosferycznego, wilgotności powietrza, ilości opadów deszczu oraz temperatury […]. Zestawił je z informacjami o grzybach zebranymi podczas swoich wypraw: liczba, jakość, tempo wzrostu itp. W ten sposób powstał ogromny zasób wiedzy na temat warunków panujących w «jego» części lasu” o wielkości około pięciu boisk futbolowych. Migs „specjalizuje się w znajdowaniu grzybów, zanim jeszcze zdążą przebić się przez leśne poszycie”. Jest to możliwe, gdyż każdy taki grzyb ma postać małego kopczyka, przykrytego warstwą drzewnych igieł i liści – trzeba tylko umieć patrzyć. Te okazy są najdroższe, bo idealne – nieprzebarwione pod wpływem powietrza, nienaruszone przez owady ani ślimaki i – przede wszystkim – niezabrane przez konkurencyjnych zbieraczy. Dzięki swojej technice Migs potrafi każdej jesieni pozyskać i odstawić do skupu grzyby o wartości dwóch średnich amerykańskich pensji, czyli jakichś 16 tys. zł.
Każdy grzybiarz na świecie, podobnie jak Mike, ma swoje miejsca i sposoby, ale czy istnieją jakieś uniwersalne prawdy, dzięki którym można upolować prawdziwka? Niespecjalnie, bo przebiegły to i tajemniczy osobnik. Niemniej Karlsen – po przepytaniu wielu zawodowców i zdolnych amatorów – radzi, by szukać go w lasach łagodnie prześwietlonych słońcem (idealnie, jeśli drzewa zakrywają około 75% nieba), z dominującym półcieniem i poszyciem „z niewielkimi, zielonymi roślinami i martwymi liśćmi lub dywanem sosnowych igieł”, bez gęstych paproci, krzewinek jagód i zakrzaczeń. Ma być nie sucho, ale też niezbyt mokro (można przejść w tenisówkach i ich nie zamoczyć). Dobry czas jest po deszczu (wiadomo), ale też kilku tygodniach nieco wyższej temperatury. Co do miejsca: autor nie bardzo popiera teorię szukania prawdziwków pod konkretnymi drzewami, jak sosna czy dąb, za to hołduje innej, mówiącej, że borowiki i muchomory czerwone lubią podobne środowisko. Tego drugiego z oczywistych względów łatwiej znaleźć (chyba że wyzbierają go żądni mistycznych wrażeń neohipisi), więc spokojnie możecie tę metodę wypróbować.
Ale, à propos mistycyzmu. Byłem ostatnio świadkiem rozmowy dwóch moich przyjaciół – zapalonego wędkarza i kanapowego pragmatyka. Gdy pierwszy rozwodził się nad urokami połowu pstrągów w dzikim górskim potoku, skąpanym w promieniach wschodzącego słońca, drugi skosił go heretyckim pytaniem: „E tam, a nie prościej to kupić w Biedrze i usmażyć?”.
Transponując to na mykologię: dlaczego nie można iść do sklepu i nabyć świeżego hodowlanego borowika o każdej porze roku? Przecież pieczarki czy boczniaki można – a to też grzyby. Niby tak, ale kompletnie inne. A raczej: innego rodzaju. Wszystkie, gdy idzie o sposób ich odżywiania się, należą do jednej z trzech grup: saprotrofów, pasożytów lub mikoryzowych. Saprotrofy (od gr. sapro – zgniły) „odżywiają się martwymi szczątkami organicznymi. Wystarczą im zatem resztki ze stołu natury”. To one sprzątają las, rozkładając opadłe liście, igły, pozostałości martwych zwierząt, owadów itd. – gdyby nie one, brodzilibyśmy w tym wszystkim po szyję. Pieczarki, boczniaki ostrygowate czy shiitake to saprotrofy: „[…] producenci karmią swoich podopiecznych trocinami, dają im wodę i regulują ciepło tak, aby owocniki mogły rozrastać się za każdym razem w ten sam sposób”. Z kolei opieńce miodowej wystarczy pień drzewa (żywego lub martwego), gdyż jest grzybem pasożytniczym i gdyby tylko się to opłacało, też można by ją było uprawiać.
Z borowikiem sprawa wygląda inaczej, bo to grzyb mikoryzowy. Mikoryza (gr. mykos – grzyb, rhiza – korzenie) polega na ścisłym współżyciu grzyba z korzeniami lub nasionami roślin naczyniowych. W przypadku naszego bohatera chodzi o drzewa. To udany związek i u Karlsena znajdziecie nawet cokolwiek łzawy kawałek, w którym borowik sam go wychwala w pierwszoosobowej narracji. Wzajemne korzyści są ogromne: „Współpraca […] powoduje, że drzewo może dziesięciokrotnie zwiększyć ilość pobieranych składników odżywczych. Grzyb wspiera je w pobieraniu wody [transportując ją poprzez swoją rozległą grzybnię z miejsca, w którym jest jej pod dostatkiem, a grzybnia borowika może mieć powierzchnię futbolowego boiska], minerałów i mikroelementów, takich jak azot i fosforany, które inaczej byłyby trudne do uzyskania. W nagrodę za to otrzymuje cukry i inne węglowodany, które drzewo wytwarza w drodze fotosyntezy. Około jednej czwartej ogółu produkowanych przez nie węglowodanów przekazywana jest grzybowi”.
Na zdrowy chłopski rozum, żeby wyhodować grzyba mikoryzowego, wystarczy wziąć kawałek grzybni oraz sadzonkę drzewa, zespolić je ze sobą i zasadzić całość w odpowiedniej glebie. Rzeczywiście, w wielu wypadkach to działa – udają się maślaki i nawet rydze, jednak borowik zdecydowanie odmawia współpracy – grzybnia całkiem dobrze rozwija się w laboratorium, ale po przesadzeniu do gleby nie wydaje owocników – teren kolonizują inne grzyby. Dlaczego tak się dzieje, nikt nie wie. Naukowcy podejrzewają, że istnieje jakiś trzeci element, który jest w tej układance niezbędny – może bakterie, może wspomniany muchomor czerwony, a może jeszcze coś zupełnie innego. Badania trwają, a prawdziwek złośliwie chichoce i kiedy pójdziecie cichą jesienną porą do lasu, możecie ten chichot usłyszeć.