Jak przywozić, to polskie
Udostępnij artykuł
Gdy ukazuje się ten numer, wakacyjne wyjazdy są już tylko wspomnieniem. Głęboko wierzę w to, że wspomnieniem miłym. Jestem też przekonany, że podczas tegorocznych wakacji po raz kolejny padł rekord zainteresowania enoturystyką.
Bez wchodzenia w szczegóły można śmiało przyjąć, że po raz kolejny liczba Polaków, którzy odwiedzili winnice, czy to za granicą, czy w ojczyźnie, była wyższa niż przed rokiem. Oznacza to też, że bardzo wiele osób prócz wspomnień z wakacji przywiozło też wino. I tu pojawia się problem.
Choć owo określenie jest może zbyt mocne, to jednak z tym przywiezionym winem jest coś nie tak. Całe lata zastanawiałem się, dlaczego wino, które w winnicy wprowadzało moje podniebienie w stany niemalże euforyczne, w domu przeważnie jest co najwyżej poprawnym średniakiem. Podejrzewałem wszystkich i wszystko, od chłodu samolotowego luku, w którym butelki przylatywały, po ukrop samochodowego bagażnika, w którym przyjeżdżały z krótszych wypadów. Przyczyny szukałem w zbytnich wstrząsach podczas podróży i w nadmiernej ekspozycji na słońce. Z czasem dorobiłem się nawet specjalnej walizki wyłożonej pianką, z otworami na butelki w typie burgundzkim i bordoskim.
Niestety nic to nie pomogło. Bo i pomóc nie mogło. Problemem nie było bowiem wino, a byłem nim ja. W wakacje – wyluzowany, uśmiechnięty, wypoczęty. W domu po wino sięgałem zwykle wieczorem, po intensywnym dniu, zmęczony jak koń po westernie. Toteż mój odbiór był inny. Poza tym, wino pite z widokiem na lazurową zatokę czy strzeliste szczyty, w towarzystwie jego twórcy, zawsze smakuje lepiej.
Postanowiłem temu zaradzić i otwierać te przywiezione butelki tylko w chwilach radosnych, w okolicznościach mocno towarzyskich. Kiedy stres już spłukany, w sercu chęć do wielkich czynów, a nastrój niemalże wakacyjny. Przy okazji kilka flaszek przetrzymałem zbyt długo, wszak okoliczności, o których piszę facetowi przed sześćdziesiątką nie trafiają się zbyt często. I tu okazało się, że też poległem, a właściwie poległo wino. Znów nie smakowało tak dobrze, jak wspomnienie jego pierwszej degustacji.
Sytuacja stała się na tyle irytująca, że byłem bliski całkowitego zaprzestania importu walizkowego. Podjąłem decyzję, by butelki kupione u winiarza (bo odwiedzając winiarza zawsze trzeba kupić butelkę, a lepiej dwie!) wypijać na miejscu. W hotelowym pokoju. I wtedy znalazłem odpowiedź. O dziwo, na dnie kartonu BIB, czyli bag-in-boxu. Jak wiele osób w upalne dni, mam słabość do szprycerów. Najlepiej na mocno kwasowym rieslingu. Dlatego kupuję co jakiś czas taki 3-litrowy karton i przez całą falę upałów raczę się winem mieszanym w stosunku 3 do 1 z gazowaną wodą mineralną. Po dwóch półlitrowych szklankach, najlepiej takich do piwa, lato w mieście staje się znośne. I wcale nie trzeba do tego dobrego wina. Wystarczy przeciętne.
A wiecie dlaczego? Dlatego, że codziennie odbieracie je inaczej. Raz jest świetne, by drugiego dnia być słabym, a powiedzmy czwartego z kolei – rewelacyjnym. I o dziwo, to jak je odbieracie koreluje tylko z jednym czynnikiem. Z tym, co jedliście osiem do dwudziestu czterech godzin wcześniej. U mnie wygląda to tak: im więcej warzyw dobę wcześniej, tym wino lepiej smakuje. Serio, sprawdźcie na sobie.
I tak dotarłem do elementarnej prawdy: wino to część diety, coś, bez czego w krajach o zakorzenionej kulturze winiarskiej w ogóle nie ma posiłku. I to pod te posiłki winiarze tworzą wino. I jak długo jesteśmy tam, na miejscu i jemy tak, jak jedzą lokalsi, wszystko jest OK. Potem wracamy, zmieniamy dietę i nagle wina przestają smakować. Zmiana diety, to zmiana metabolizmu, a więc odczuwania smaków, aromatów, zapachów. Dlatego to, co tam było super, tu nie musi być. Od tej zasady jest tylko jeden wyjątek, wina polskie, nasze, robione pod roladę i pod łazanki. Pod nasze jedzenie. Dlatego z wakacji lepiej niż wino węgierskie czy greckie przywieźć polskie. Szansa na rozczarowanie dużo mniejsza!