Déjà vu
Udostępnij artykuł
Ponad dwa lata temu, po tygodniach – może miesiącach – przygotowań, dyskusji, researchów, pozyskiwania i przekonywania współpracowników, sprawdzania formuł w excelowych komórkach, myśli targanych wątpliwościami i ekscytacji nowym projektem, nadeszła chwila potworna. Trzeba było zasiąść przed ekranem laptopa i napisać wstępniak. Ironicznie mrugający kursor nie dodawał odwagi, o inspiracji nie wspominając. Nie inaczej było teraz, przy tworzeniu jesiennego wydania „Trybuszona”.
No ale jak to? To już przecież ponad dwa lata, dość, żeby nabrać rutyny i machnąć wstępniaczek w poczekalni u dentysty, nie zważając na pojękiwania umęczonych dobywające się zza drzwi gabinetu. A jednak. Wena to stwór kapryśny i nieuchwytny, przychodzi kiedy chce, jeśli w ogóle przychodzi.
Tym razem mam jednak odrobinę łatwiej. I znowu – jak przy tworzeniu pierwszego numeru – z pomocą przychodzi sekretarz redakcji – Łukasz Klesyk. – Jubileuszowy numer zobowiązuje. Może jakieś zabawne podsumowanie tych 10 numerów zrób, anegdoty itp. Ha! Łatwo powiedzieć komuś, kto jest chodzącym repozytorium setek mniej lub bardziej branżowych dykteryjek, których zresztą uwielbiam słuchać.
Zacząłem więc szperać we wspomnieniach, przekopywać zakamarki pamięci, szukać smaczków i soczystych kawałków, historii, które będą powtarzać nasi czytelnicy, i które po latach, powielane coraz mniej dokładnie, zostaną wypolerowane i pozbawione zbędnych szczegółów, stając się już nie anegdotą, ale legendą. Myślałem, myślałem i… nic nie wymyśliłem. Tylko jedna Mamoniowa myśl mi się kołatała: Nic się nie dzieje, proszę pana. (…) W ogóle brak akcji jest.
No ale przecież akcja dzieje się nieustająco! Dziesiątki współpracujących autorów, setki pomysłów – zrealizowanych, jak i tych (chwilowo) zarzuconych – tysiące przeczytanych stron i ciągła walka z demonami każdego wydawcy – osławionymi „drukarskimi” (jakie tam one drukarskie…) chochlikami na czele.
A jednak z tej plątaniny wątków, osób i wydarzeń trudno nam, będącym wewnątrz tego kłębowiska, wyłuskać wyrazistą opowieść, która pozbawiona jest branżowej hermetyczności i potrafi szczerze rozbawić szersze towarzystwo. Z żalem więc muszę porzucić pozornie kuszącą koncepcję Łukasza i podążyć drogą bardziej konwencjonalną.
Zacznę od tego, że – tak, „10” to liczba okrągła i jubileuszowa, ale biorąc pod uwagę, iż numer, który trzymacie w dłoniach jest de facto jedenasty, powody do fetowania minęły trzy miesiące temu – popełniliśmy przecież wydanie specjalne poza oficjalną numeracją.
Poza tym fakt, że bieżąca edycja przybrała nowe szaty, nie wynika z rocznicowych motywacji, ale z wewnętrznej potrzeby ujęcia w nowe ramy estetyczne nieustająco inspirujących i potrzebnych treści.
Widzicie więc, że nie świętowanie nam w głowie, ale – z pomocą czytelników, autorów i partnerów – rozwijanie naszego projektu. Zamiast więc szukać na siłę anegdot i dykteryjek, ograniczę się do bardziej tradycyjnych podziękowań.
Za te 11 wydań i radość ich tworzenia, za fantastyczną wspólną podróż, za nowe doświadczenia i inspirującą współpracę, za to wszystko i jeszcze więcej, serdecznie dziękuję. I życzę – wam i sobie – żeby Mamoniowa myśl nie zagościła w waszych głowach w czasie lektury „Trybuszona”.
PS Wszystkim współpracownikom, zespołowi redakcyjnemu i „grupom wsparcia” także dziękuję!