Viva ignorancja!
Udostępnij artykuł
Błogosławione niech będą wasza niewiedza i brak zaangażowania” – taka oto myśl coraz częściej dopada mnie, gdy obserwuję winopijców – tak w Polsce, jak za granicą. To najczęściej, choć nie zawsze, młodzi ludzie, zamawiający wino na kieliszki, a potem w jego towarzystwie cieszący się swoim towarzystwem. Sam, podobnie jak wielu bardziej zaawansowanych miłośników wina, tę umiejętność utraciłem.
Potwierdzą to wam moi bliscy i znajomi. Każdą wizytę w restauracji, każde spotkanie potrafię zamienić w koszmar. Najpierw na dłuższą chwilę wyłączam się z towarzystwa, analizując kartę win. Potem, czy współbiesiadnicy tego chcą czy nie, do owej karty się odnoszę. W Polsce najczęściej krytycznie, za granicą pochlebnie. Że przerywam tym najciekawsze nawet rozmowy na tematy inne, chyba dodawać nie muszę. Tak jak nie muszę dodawać, że takie zachowanie zachwytu towarzystwa nie budzi. A to dopiero początek.
Potem, kiedy przychodzi butelka, zaczyna się cały korowód: fotografowanie etykiety, degustacja, siorbanie, pierwszy, drugi, trzeci nos i koniecznie notka degustacyjna. Potem pytania: czy wy też wyczuwacie to czy tamto, czy cieszy was balans i kilka innych. Tymczasem znajomi chcą rozmawiać o zmianie pracy, o zdrowiu kuzynki czy o planowanym ślubie syna. Toteż z czasem musiałem przywyknąć nie tylko do karcących spojrzeń żony, ale i rzadszych zaproszeń na spotkania towarzyskie.
Nie dziwcie się więc, że z coraz większą zazdrością obserwuję tych wszystkich, którzy wciąż pozwalają sobie cieszyć się nawet kiepskim winem i patrzyć na nie nie jak na gwóźdź programu, a jedynie jak na jedno z wielu akcesoriów wspierających zabawę. Słowem, na tych wszystkich, którzy wzorem niżej podpisanego nie postawili wozu przed koniem.
Rzecz nie dotyczy tylko Polski. Dziś w całym tradycyjnie niegdyś winiarskim świecie młodzi rezygnują z wina. Od Lizbony po Ateny, na całym południu Europy częściej można zobaczyć ich, jak zamawiają szklankę eurolagera. Wszystko dlatego, że wino straciło tam swoją od wieków zakorzenioną rolę. Kiedyś było to po prostu uzupełnienie diety, produkt żywnościowy, coś co wspólnie z gomółką sera i kawałkiem chleba zabierano w pole albo do fabryki. O punktach, challenge’ach i konkursach mowy nie było.
Dziadkowie dzisiejszej młodzieży wraz z powojenną prosperitą kompletnie zmienili społeczną i cywilizacyjną rolę wina. Sprawili, że stało się angażujące. Młodzi to odrzucili, angażująca ma być rozmowa, flirt, dyskusja albo opowieść. To co na stole ma mieć jedynie rolę służebną.
Szkoda, że swojej lekcji z tego nie chcą wyciągnąć polscy komunikatorzy wina, a przede wszystkim winni kupcy. Toteż wino w Polsce ma nikłe szanse, by stać się masowym, słowem, by podzielić los piwa czy nawet whisky. Popatrzcie na przekaz, na reklamy, tam piwo pija się w dżinsach, pośród uśmiechów, w luźnej atmosferze. Czasami też na łonie natury, przy ognisku czy na górskim szlaku. Słowem, jest ono z ludźmi na co dzień.
Tymczasem wino po polsku to restauracja, biały obrus, dekantacja nad świeczką i spór o ocenę punktową. Mało w tym zabawy, mało radości, za to bardzo wysoki próg wejścia. Wyższy nawet niż dla „rudej”. Słowem, wino staje się czymś do lansu, czymś adresowanym do coraz mniejszej grupy klientów aspirujących. Dodajcie do tego absurdalną politykę cenową i zrozumiecie, dlaczego w Polsce wino pije się od wielkiego dzwonu. Jedyną szansą aby to zmienić, jest ponowne postawienie konia przed wozem, a to będzie niełatwe i wymaga zdecydowanych ruchów ze strony całego rynku. Demokratyzacja wina przez sieci handlowe nie wystarczy.