Chaos zmienności
Udostępnij artykuł
– kronika winnicy
Wszystkie prace w winnicy w danym roczniku zaczynają się od przycinania winorośli. To nie tylko konieczność, ale też kluczowy moment, który determinuje całą resztę sezonu. Od podjętych wtedy decyzji zależy, jak winorośl poprowadzi swoje życiodajne soki, w jakim rytmie zacznie budzić się po zimie i jakim owocem obrodzi na jesień.
Zwykle czekam z decyzją o formowaniu krzewów aż temperatury się ustabilizują, a długoterminowa prognoza da nadzieję na cieplejsze dni – dni zwiastujące powrót życia w wybuchu zieloności, unoszących się aromatów kwitnących sadów, śpiewu ptaków i witalnego ożywienia u wiejskich zwierząt, kierowanych silnym, pierwotnym instynktem.
Tym razem, mimo wcześniejszego przycinania, winorośl nie czekała. Z początkiem kwietnia, kiedy jeszcze nie zdążyliśmy wstać, ociężali z przejedzenia, od wielkanocnego stołu, pojawiły się łzy na świeżo przyciętych łozach – znak gotowości do nowego życia. W dynamice tej rośliny było coś kapryśnego, jakby natura zrzuciła zimowy ciężar zbyt szybko. Był to młodzieńczy zryw, pełen brawury, a zarazem przepełniony nieuchronnym fatalizmem. Jakby przyroda przegapiła moment rozwagi – mogliśmy tylko patrzeć na tę szaloną pogoń za ciepłem. Ta kapryśna, sprzeczna energia najlepiej opisuje cały kończący się rocznik.
Początek kwietnia przyniósł nie tyle ciepło, co wręcz upał, który zaskoczył nas wszystkich. Ale przecież, jak mówi mądre ludowe przysłowie: „Kwiecień plecień, bo przeplata – trochę zimy, trochę lata”. Tak było i tym razem.
Sielankowy obraz letnich temperatur w połowie miesiąca przerwał nagle smród palonych balotów słomy. Dym miał chronić przed chłodem młode latorośle, które rozwijały się zbyt wcześnie, ogłupiałe i nieświadome niebezpieczeństwa. Zimno wypełniało nie tylko dolinę Powiśla Lubelskiego – minus cztery stopnie na dole wzgórza, minus dwa na szczycie tej, zawsze wydawało się bezpiecznej, winnej góry. Chłód przeszywał do szpiku kości, a z każdą godziną noc robiła się coraz cięższa. Nad ranem, w świetle promieni wschodzącego słońca, ujrzałem pogorzelisko po balotach – lśniący na świeżej, już nie soczystej trawie, szron, popiół i słyszałem ryczący dron gdzieś w oddali, nad wzgórzem, zakłócający mroźny, ale zarazem słoneczny spektakl kolejnego wiosennego poranka. Nieprzespana noc, kolejna kawa, dym gęsty od nikotyny i wywiad o piątej rano dla Polsat News, w świetle sztucznego reflektora. „Rolnicy na Powiślu i my, winiarze, bohatersko walczyliśmy tej nocy, ale było zimniej niż zapowiadali… Może coś się udało uratować, ale w tej nierównej walce przegraliśmy. Straciliśmy… nie wiem, czterdzieści, pięćdziesiąt, może nawet sześćdziesiąt procent? Kto wie. Tyle wiemy, że straciliśmy zbyt wiele”.
Przepływ informacji godny XXI wieku – już nie tylko telewizja, ale Instagram zalany zdjęciami, reelsami i relacjami, a Twitter, czyli jak dzisiaj poprawnie się mówi portal X, wciąż wibruje doniesieniami. Rekord ostatnich lat – na zachodzie Polski było minus osiem, w porywach do dziesięciu. Najnowsze systemy walki z przymrozkami – zamgławianie, wiatraki, a nawet latający nad Zaborem helikopter – nic nie pomogły. U nas – dziękujemy Matko Naturo – nie było jeszcze najgorzej. Straciliśmy część, złożyliśmy daninę (czy konieczną?), ale nie straciliśmy wszystkiego.
Nasuwa się pytanie – kto jeszcze 20 lat temu mógł przypuszczać, że Polska stanie się krajem niemal tysiąca hektarów winnic, a pinoty, chardonnay i rieslingi będą regularnie dojrzewać nad Wisłą? Przymrozki w Polsce w połowie maja zdarzały się niemal od zawsze – dowodem nie tylko dane meteorologiczne, ale też przysłowia, mocno zakorzenione w ludowej świadomości. Kiedyś te zjawiska były częścią normalnego cyklu, przypomnieniem, że natura ma swoje prawa. Dziś jednak, z roku na rok, coś się zmienia – kaprysy przeradzają się w coraz to wcześniej występujące ekstremy, zdarzające się już w połowie kwietnia, a to, co kiedyś było wyjątkiem, staje się coroczną normą.
Prawdą jest, że większe uprawy winnic istniały już w średniowiecznej Polsce, ale – koń jaki jest i był, każdy widzi – nigdy nie mieliśmy tu klimatu śródziemnomorskiego. A to tam, wśród drzew oliwnych, oleandrów i cytrusów, winne krzewy czują się prawdziwie jak u siebie w domu. Ale jakie wnioski z tego płyną? Czy oznacza to, że winorośli nie powinniśmy jednak nad Wisłą uprawiać? Czy winna rzeka przez kraj Piasta nie może płynąć, bo powinniśmy tu sadzić jedynie ziemniaki, żyto i cebulę? Jak zwykle, obraz nie jest tak jednoznaczny.
Przymrozki dotykają również innych upraw. Nie tylko delikatna winorośl skruszeje od mroźnego śmiercionośnego podmuchu. Jabłonie, czereśnie, morele, truskawki – w tym roku nawet ziemniaki doświadczyły siły chłodu. Czy świat zwariował? Może cały świat nie (choć ostatnio można w to powątpiewać), ale klimat z całą pewnością tak. Lato było upalne, duszne, niemal parne… Na pewno jednak nieustannie słoneczne i wręcz pustynnie suche.
Ten rocznik był najcieplejszym, jaki zarejestrowałem w historii dobrskich pomiarów. Żaden inny w ostatnich kilkudziesięciu latach nie zbliżył się do tegorocznego rekordu – średnia temperatura wegetacyjna (kwiecień-wrzesień) wyniosła niemal 20°C, dokładnie odnotowałem 19,71°C, bijąc wszystkie wcześniejsze wyniki – nawet gorący 2018 z jego 17,9°C i sezon 2019 – już wtedy temperatura wydawała się nam wyjątkowo wysoka, a było „ledwie” 16,74°C. Warto zaznaczyć, że od 1951 normą wieloletnią średniej temperatury w tych miesiącach w skali całej Polski, według danych Instytutu Meteorologii i Gospodarki Wodnej, jest tylko 15°C.
Zmiany klimatyczne dotykają nas wszystkich – winiarzy, rolników, mieszkańców miast. To, co kiedyś było pogodową anomalią, staje się normą. Przymrozki, susze, powodzie – chaos stał się nową stałą. Gdy na zachodzie Polski winiarze wrzucali dramatyczne zdjęcia prawie zalanych, ale szczęśliwie ocalałych winnic, a powodzianie tracili dobytek życia, ja na wschodzie rekordowo wcześnie zbierałem pinota. Winobranie zakończyłem typowo rieslingiem i blaufränkischem, ale nie pod koniec października, lecz już pod koniec września – w czasie, kiedy standardowo dynamika zbiorów zazwyczaj dopiero nabiera u nas tempa. Na zachodzie kraju opady i rzeki występujące z koryt, u nas – kolejna susza, bo przez ostatnich kilka tygodni praktycznie nie padało, zresztą po raz kolejny w tym roku.
Na wiosnę po raz pierwszy patrzyłem na uschnięte i schorowane liście, zdradzające brak dostępu do wody, szczególnie było to widoczne w świeżych dosadzeniach, zwanych u nas wypadami. Jesienią, gdy Odra pochłaniała kolejne miejscowości, po raz pierwszy w mojej krótkiej winiarskiej karierze zbieraliśmy wyschnięte kiście pinota, przypominające rodzynki na zwiędniętych szypułkach. To widok, który jeszcze kilka lat temu wydawał mi się nie do pomyślenia w mojej winnicy. Pamiętam ten pierwszy, bezradny krzyk, gdy zderzyłem się ze śmiercionośnym powiewem lodowatego mrozu – czy nowym zmartwieniem będzie spękana ziemia i rodzynki zamiast zdrowych jagód na winnych krzewach?
Zebraliśmy zaledwie 65% plonu, mimo że w tym roku owocowało prawie o hektar więcej najmłodszych nasadzeń. W obliczu kapryśnych zmian pogodowych i niespodziewanych przymrozków coraz trudniej o stabilne zbiory. Dziś zastanawiam się, czy przyszłe lata przyniosą jeszcze więcej takich obrazów – nie tylko przemarznięte, ale i wysuszone winnice, którym zagraża nie tylko mróz, ale i nazbyt szybkie ocieplenie. W obliczu zmieniającego się klimatu przyszłość stabilnego winiarstwa, podobnie jak całego rolnictwa, staje się coraz bardziej niepewna.