
Tak jak w kinie
Udostępnij artykuł
W swojej słynnej powieści Imię róży wielki pisarz włoski Umberto Eco uczynił wielkiego pisarza argentyńskiego Jorge Luisa Borgesa pierwowzorem Jorge z Burgos – ponurego i demonicznego bernardyńskiego mnicha, który z nienawiści do śmiechu i komedii był gotów zabijać. Trudno o większy rozdźwięk z rzeczywistością. W tejże – zarówno życiowej, jak i literackiej – Borges był wyrafinowanym, cudownie ciepłym ironistą i parodystą: widać to i w jego prozie, i w wierszach, i w wywiadach. A kiedy spotkał drugiego intelektualistę-wesołka, Adolfo Bioy Casaresa, było jasne, że coś musi z tego wyniknąć. I wyniknęło.
Kroniki Bustosa Domecqua (1967) to jedno wielkie jajo ze sztuki współczesnej. Roi się tam od zbzikowanych awangardystów, którzy np. zaproszeni do konkursu poetyckiego na temat róży przedkładają różę albo przepisują cudze książki, bo są zdania, że to one właśnie, lepiej niż ich autorskie utwory, wyrażają ich myśli. Dostaje się też modernym kucharzom i restauratorom, których Borges i Casares zaszczycają osobnym opowiadaniem Sztuka abstrakcyjna. Mamy tu żarty nawiązujące do kulinarnych pomysłów włoskich futurystów: „[W] Les Cinq Saveurs […] umeblowanie jest skromne i przytulne. Wpłacona uprzednio umiarkowana suma oferuje ewentualnemu konsumentowi jedną z pięciu alternatyw: kostkę cukru, kawałek aloesu, płatek waty, łupinę grejpfruta i granum salis” (przypomnijmy, że to ostatnie znaczy po łacinie „ziarnko soli”, a w przenośni tyle, co po naszemu „attycka sól”, czyli sposób mówienia albo pisania łączący dowcip z elegancją i prostotą). Mamy „kuchnię kulinarną” Pierre’a Moulongueta, który serwuje potrawy smakujące normalnie, ale mające postać jednakowej „szarej, na wpół płynnej, śluzowatej masy”. Mamy wreszcie coś takiego: „W roku 1932 zdarza się cud. Nadaje mu bieg osobnik jakich wielu. Czytelnik zna jego imię: Juan Francisco Darracq. J.F.D. otwiera w Genewie restaurację podobną do wielu innych, serwuje dania, które nie różnią się niczym od najdawniejszych: majonez jest żółty, sałata zielona, lody cassate w kolorach tęczy, rostbef czerwony. Już, już mają ogłosić go reakcjonistą. Darracq stawia wówczas jajko Kolumba. Z uśmiechem na ustach, z pewnością siebie, jakiej przydaje geniusz, dokonuje powierzchownego zabiegu, który osadzi go na zawsze na najbardziej graniastym i najwyższym szczycie historii kuchni. Gasi światło. Z tą chwilą dokonuje się akt inauguracji pierwszego tenebrarium” (przeł. Jerzy Kühn).
Kroniki mają dwa motta. Pierwsze – Every absurdity has now a champion [Każda bzdura ma dziś swego orędownika] jest autorstwa XVIII-wiecznego irlandzkiego lekarza i pisarza Oliviera Goldshmitha. Drugie – Every dream is a prophesy: every jest is an earnest in the womb of Time [Każde marzenie jest proroctwem; każdy żart powagą tkwiącą w łonie Czasu] to cytat z (oczywiście zmyślonego) ojca Keegana. Oba są równie ważne, zwłaszcza jeśli przypomnimy sobie profetyczne zdolności Borgesa. Argentyńczyk – w USA często zwany cy-Borgesem – podobnie jak nasz Lem to i owo przewidział, chociażby internet (Biblioteka Babel, 1941), Wikipedię (Tlön, Uqbar, Orbis Tertius, 1940) czy rejestrowanie i publikowanie absolutnie wszystkiego (Funes, 1942). Tu sytuacja jest szczególna, bo w rzeczywistość zamienia się nie poważna filozoficzna wizja, lecz literacki wygłup, w dodatku mocno autobiograficzny, gdyż Borges w chwili wydania Kronik od kilkunastu lat był ślepy jak kret. Dokładnie po 30 latach od premiery książki, Michel Reilhac, ówczesny dyrektor paryskiego instytutu sztuk wizualnych Forum des Images, wymyśla Le Goût du noir (Smak ciemności), cykliczny program telewizyjny dla 5. kanału francuskiej telewizji publicznej: znani i lubiani jedzą kolacje w ciemności i dyskutują na różne ważkie tematy, filmowani przez kamery na podczerwień. A dwa lata później pewien szwajcarski pastor zakłada w Zurichu pierwszą stałą ciemną restaurację – Blindekuh. Pastor nazywa się – uwaga, uwaga – Jorge Spielmann.
Od lat 90. moda na knajpy bez światła to wzmaga się, to wygasa. Dzisiaj na świecie jest ich około 20, w tym jedna – Dark Restaurant – w Polsce, w Poznaniu. O co w tym wszystkim chodzi? Czy to – jak chcieli argentyńscy prześmiewcy – jedynie snobizm i poza, czy też stoi za tym coś więcej? Pod internetowymi artykułami o dark restaurants co drugi komentarz brzmi „głupi bogacze już nie wiedzą, na co wydawać pieniądze”. Jednak geneza ciemnych restauracji była zupełnie inna, a motywacje pionierów zgoła odmienne. Reilhac, dzisiaj artysta VR marzący o zrobieniu filmu z punktu widzenia wirusa COVID, w którego mógłby się wcielać widz, chciał sprawdzić, co się stanie z ograną, lecz wciąż popularną formułą talk show, jeśli zgasimy światło i pozbawimy sławne nazwiska nazwisk (goście mogli się ujrzeć i ewentualnie rozpoznać dopiero po zakończeniu programu) – kolacja zaś była tylko dodatkiem, dla niektórych sław na tyle kłopotliwym, że w ogóle nie chciały jeść. Chodziło więc – jak i w przypadku filmu z wirusem – o całkowitą zmianę perspektywy. Poza tym program miał znaczenie integracyjne – prowadzili go psychoanalityk Gérard Miller i niewidoma dziennikarka Sophie Massieu. O integrację chodziło też Edouardowi de Broglie, francuskiemu przedsiębiorcy zainteresowanemu społeczną odpowiedzialnością biznesu. W 2003 roku wyłożył 850 tys. euro na sieć restauracji Dans le Noir? (W Ciemności?). Działa ona do dziś, współpracując z Association Paul Guinot, organizacją pomagającą ludziom z dysfunkcjami wzroku w przystosowaniu się do codziennego i zawodowego życia: co najmniej połowa personelu w każdym z lokali (w tym kelnerów) jest niewidoma. Jorge Spielmann zaczął organizować ciemne kolacje u siebie w domu, aby uświadomić przyjaciołom, jak to jest nie widzieć: jedli przy dyskretnym świetle, ale z zawiązanymi oczyma, skąd wzięła się nazwa późniejszej knajpy – Blindekuh (ślepa krowa, czyli nasza ciuciubabka, ale po niemiecku jeszcze z aluzją do Küche – kuchnia). Restauracji pewnie by nie było, gdyby nie goście pastora, zachwyceni tym, że kiedy nie patrzą, wyostrzają im się inne zmysły, zwłaszcza węchu i smaku.
To jest kolejna rzecz, dla której warto odwiedzić dark restaurant albo – choć nie mam pomysłu, jak to technicznie przeprowadzić – zorganizować ciemną kolację w domu. Ściślej rzecz biorąc, nie tylko smak i węch działają inaczej – inne jest niemal wszystko. Dla wielu osób będzie to pierwsze spotkanie z ciemnością absolutną – i nie mówię tu o ciemności kinowej, która taką nie jest. To wręcz fizyczne doznanie ciepłej, gęstej materii czy też półpłynnej magmy oblepiającej całe ciało, a szczególnie głowę – usta, oczy i nos. Błędnik będzie wariował i robił wam różne psikusy. Idąc na swoje miejsce, z ręką na ramieniu kelnera, możecie nagle poczuć pod nogami rozwierającą się przepaść, której wcale tam nie będzie. Siedząc już, błyskawicznie nawiążecie wręcz przyjacielską relację z ludźmi przy sąsiednich stolikach, czego w życiu byście nie zrobili w normalnej knajpie. Pojawią się średnio śmieszne żarciki („Zaraz, gdzie mój zegarek?!”, „Ja się boję…”), które będą was niepomiernie bawić. Telefon zostawicie w szatni, więc może pierwszy raz od długiego czasu skupicie się nie na scrollowaniu, a na rozmowie. Nikogo na sali nie będzie obchodziło, czy macie krawat i czy robicie głupie miny. Będziecie mogli zmysłowo dotykać swojego partnera/partnerkę bez publicznej cenzury – świetna rzecz na randce. Zakosztujecie przyjemności jedzenia palcami – nie tylko pizzy czy udka kurczaka. Zjecie coś (np. jakiegoś smażonego robala) i będzie wam smakowało, choć „na widno” nawet kijem byście tego nie tknęli. Zauważycie, że – podobnie jak przy degustacji wina w ciemno – mózg bez wsparcia wzroku nieproszony dokłada od siebie sporo elementów układanki – np. po zapaleniu światła okazuje się, że wcale nie jedliśmy purée z ananasa, brzoskwini i jabłka, ale z samego ananasa. Opracujecie też własne techniki nalewania płynów do kieliszka i może wreszcie pojmiecie, na czym polega efekt Dopplera (im więcej wina, tym wyższy dźwięk).
A może – kto wie – doznacie (nie tylko kulinarnego) oświecenia? Wszak, jak powiada poetka: „Po światło trzeba wchodzić w głęboką ciemność”.
***
Czarny makaron z prawdziwkami
(będzie niezła zabawa z nawijaniem w mroku)
dla 2 osób
- 150 g czarnego makaronu barwionego sepią
- 200 g świeżych borowików
- 1 duży ząbek czosnku
- 1 i 1/2 łyżki masła + 1 łyżka oliwy
- opcjonalnie: 50 ml białego półsłodkiego wina
- 60 ml śmietanki kremówki 30%
- 2 łyżeczki listków świeżego tymianku
- świeżo starty ser grana padano lub parmezan
Zagotować osoloną wodę na makaron. W międzyczasie dokładnie oczyścić grzyby nożykiem (nie płukać). Pokroić na kawałki. Czosnek obrać i pokroić w drobną kosteczkę. Wrzucić makaron do wrzątku i ugotować al dente. Zachować około 1/3 szklanki wody z gotowania makaronu.
Rozgrzać patelnię, włożyć masło, wlać oliwę i dodać czosnek, podgrzać. Wrzucić grzyby i smażyć przez około 2 minuty, aż się lekko zrumienią. W trakcie doprawić solą i świeżo zmielonym pieprzem.
Jeśli używamy wina, teraz należy wlać je na patelnię i gotować na nieco większym ogniu przez kilkanaście sekund. Wlać śmietankę i doprowadzić do wrzenia. Gotować przez około pół minuty, dolewając wody z odcedzonego makaronu, gdyby sos stawał się za gęsty. W międzyczasie wrzucić tymianek.
Na patelnię włożyć odcedzony gorący makaron oraz wlać kilka łyżek wody z gotowania makaronu, gdyby sos był za gęsty. Wymieszać i podawać z tartym parmezanem.
Przepis za: kwestiasmaku.com