Rok szary, rok bujny
Udostępnij artykuł
Zaczynając życie winiarza po technicznych studiach i powoli nawiązując więź ze swoją winnicą, uświadomiłem sobie, że czasy, kiedy mogłeś być naprawdę pewien rezultatów planowanych działań, właśnie się skończyły. Z każdym kolejnym, jakże innym od wszystkich poprzednich, rocznikiem, pewny jestem wyłącznie tego, że wino zdecydowanie bardziej niż ingerencji, kontroli i niepotrzebnej pomocy, potrzebuje świętego spokoju, czasu i kilku koleżeńskich przysług winiarza. Jeśli to dostaje, jest mniej kapryśne, odwdzięcza się charakterem i stylem wynikającym z rodowodu oraz całą resztą cech, na które ciężko zapracowaliśmy z ekipą w winnicy przez ostatni sezon. Sezon, który da wina takie, jakie jeszcze nigdy nie powstały i już nigdy nie powstaną. Zatem, między rzeczywistością nauki, faktów, tego co wiem i na co mam wpływ, a światem powiązań i mechanizmów, zarówno w winnicy, jak i w winiarni, których nie rozumiem, nie kontroluję, a pewnie w ogromnej mierze nawet nie mam świadomości ich istnienia, staram się pokornie dbać o najwyższą jakość owoców i cierpliwie, jak najbardziej świadomie troszczyć się o rodzące się z nich wina”.
Te kilka powyższych zdań napisanych parę dobrych lat temu, tyczących mojego spojrzenia na wino, w zestawie z moją pracą inżynierską na temat warrozy w pasiekach to, nie licząc maili i smsów, mniej więcej wszystko, co napisałem w dorosłym życiu. Dlatego też zaproszenie na łamy nowego magazynu winiarskiego takiego gościa, który do tego jeszcze, zanim sięgnął po choćby Tolkiena, od deski do deski przeczytał najpierw Gospodarkę pasieczną Wandy Ostrowskiej czy Kuszę i łuk Jarosława Jankowskiego, od razu wydało mi się zgoła dziwne. I choć wciąż tak uważam, zaproszenie przyjąłem.
Bynajmniej nie po to, aby dołączyć na stałe do grona piszących o winie. Po pierwsze, najzwyczajniej spodobała mi się inicjatywa oddania głosu winiarzom. Mało go w literaturze czy prasie winiarskiej, a jeszcze mniej w blogersko-influenserskim bełkociku. Po drugie, wiedziałem, że Krzychu Fedorowicz też będzie pisał i przyda się coś ciężkiego, siermiężnego, żeby zbalansować jego literacki polot. Temat: „Mój rok w winnicy”.
Cztery pory roku Mi. Pajdiego powinny z oczywistych, biologicznych względów, zaczynać się od zimy. Wtedy to następuje reset, nowo narodzone wina odpoczywają na osadach, a winiarz ma dłuższą chwilę na oddech i zebranie sił. W lutym wyruszeniu z sekatorem w pole na najważniejsze w sezonie cięcie, towarzyszy zawsze wyraźne poczucie, że właśnie rozpoczyna się kolejna z szybko przebiegających rund. Ze względu jednak na datę i warunki pogodowe przy powstawaniu niniejszego tekstu, nie da się nie zacząć klasycznie – od wiosny. To teraz.
Ta wiosna, inaczej niż dla gatunku ludzkiego, dla winorośli jest dobra. Nie ze względu na to, że po wilgotnej zimie szybko wystartowały pełne słońca dni, bo to z powodu wiosennych przymrozków niebezpieczne, ale dlatego, że po każdym z tych dni przychodziła naprawdę chłodna, często mroźna noc. Śpisz spokojnie, bo wiesz, że cały nadchodzący sezon uwięziony jeszcze wtedy w oczkach na łozie, regularnie dostaje sygnał, że nie ma się jeszcze gdzie spieszyć. Ale jak się już zaczęło – to zdecydowanie, z przytupem i bez wahania. Na tyle, że naprawić klimę w aucie jedziesz jeszcze na zimowych oponach. W taki jak ten, kwiecień czy maj, wszystko wydaje się proste i na wszystko znajduje się czas. Zregenerowane zimą siły w taką pogodę pozwalają czerpać przyjemność z pracy od rana do wieczora, a przeciągające się (jak zawsze) od przedwiośnia prace budowlane, remontowe czy porządkowe nagle nie kolidują z selekcją pędów, pracami polowymi czy z pielęgnacją win w piwnicy. Stare zaległości, przyprawiające cię wcześniej o stresowe ściskanie w brzuchu teraz nadrabiasz z uśmiechem na ustach. Nowych zaległości, o dziwo, brak. Krzewy w winnicy czerpiące wodę z głębszych, jeszcze zimowych, uwięzionych w naszej ciężkiej glinie zapasów, za nic mają obecną suszę, a prawie upalne już dni potęgują ich wzrost i skutecznie powstrzymują przed zmasowanym atakiem twojego głównego przeciwnika na tym etapie – chwastów. Sprawy dzieją się zatem spokojnie i po kolei. Można odnieść wrażenie, że jest, jak powinno być. Mógłby tu ktoś, dla przykładu Maciej Mickiewicz, który miał swego czasu przymrozek 21 maja, powiedzieć, że tę wiosnę chwalę nieco za wcześnie. Ale nie. Nie tym razem. W tym roku na Wzgórzach Dalkowskich przymrozki nawet przez chwilę nie próbowały straszyć. Nie ma ich też nigdzie na horyzoncie. Za kilka dni ma być w Jakubowie 18 stopni w nocy (sic!). Mamy wiosnę jak marzenie. Zeszłoroczne wina tymczasem zaczynają się pięknie otwierać. Pierwsze ciepłe tygodnie nagle pokazują efekty powolnych zimowych zmian. Wina wydają się mniej rozbrykane, bardziej poukładane i zaczynają oprócz frajdy z ich poznawania dawać trochę przyjemności z picia. Nawet najbardziej niesforne egzemplarze potrafią miło zaskoczyć, jakby chciały za wszelką cenę pokazać, że już nie odstają od reszty miotu.
Daleko nie szukając przykładu, jak inna może być jednak wiosna: wystarczy wspomnieć poprzedni sezon. Fala ciepła z marca zwiodła krzewy, które lekko przebudzone, już z wełnistymi pąkami na świeżo wygiętych i podwiązanych łozach, źle zniosły kwietniowe, silne jak na tę porę roku, mrozy. Kilkudziesięcioprocentowe straty plonu w odmianach szlachetnych były już przesądzone, a jak się okazało, był to tylko początek problemów. Po mroźnym kwietniu przyszedł maj – ponoć tak zimny i mokry jak ten w dziewięćdziesiątym pierwszym, kiedy Kora pisała Wyjątkowo zimny maj, a ja miałem pół roczku i mieszkałem w akademiku mojej przyszłej alma mater – Politechniki Wrocławskiej. Zeszłej wiosny traktory i ludzie grzęźli w błocie, a rachityczne, schorowane latorośle w kępach nawłoci, krwawnika czy dziurawca. Przez resztę sezonu pozostało nam walczyć o to, co wciąż wisiało na krzewach i o to, by winnicę jesienią ułożyć do snu jak najzdrowszą i najsilniejszą, tak aby ewentualna chłodniejsza zima była dla niej odpoczynkiem, a nie walką o przetrwanie. Bardzo niski plon w zeszłym roku, łagodna ostatecznie zima, wzorowa wiosna – i coś czuję w kościach, że ten rok, dwudziesty drugi, ten z pandemią i wojną, będzie dla winnicy dobry. Może przyroda po prostu cieszy się, gdy gatunek ludzki, jej największy pasożyt, ma się nie najlepiej.
Ani się obejrzę, a z obecnego wiosennego luzu wyrwie nas początek lata i idąca za nim winoroślowa dżungla. Widząc jak hibernal z chardonnay łapią się czasem wąsami czepnymi „za ręce” na środku międzyrzędzia, tworząc tunel, łapiesz refleksję: „kiedy to tak urosło?!”. I próbując towarzystwo ustawić do pionu, w druty zapchać, zauważasz, że mija ci lato jak chwila. Dobrze, jeśli to chwila pogodna, bo początek lata jest bodaj najbardziej newralgicznym okresem dla zdrowotności winnicy. Przeoczenia i niedopilnowania na przełomie czerwca i lipca mogą kosztować dużą część plonu. Kto z winiarzy wybrał się wtedy nieodpowiedzialnie na urlop i miał pecha, ten więcej swoim winoroślom tego nie zrobi. Przydałoby się pracować od rana do wieczora, ale komu by się chciało w taki skwar. Wina w kadziach w końcu zaczynają przypominać swoje zeszłoroczne rodzeństwo. Dorosłymi bym ich jeszcze nie nazwał, ale można już powiedzieć, co z tego, czy tamtego podlotka wyrośnie. Czuć, że ich wiosenna ewolucja spowodowana mijającym czasem i znaczącym wzrostem temperatury w winiarni zrobiła, co miała zrobić i dobiega końca. Niektóre z bieli powinny dalej rozwijać się już w butelce, są gotowe do rozlewu. Dobrze się zresztą składa, bo nadchodzące zbyt dużymi krokami zielonogórskie Winobranie czy dolnośląscy Winiarze i Przyjaciele potrafią solidnie przetrzepać magazyn. A jeszcze trzeba zdążyć przerwać liście, żeby owoc wystawić na słońce i wiatr.
Jesień jest oczywistym punktem kulminacyjnym. Dzieje się dużo i szybko. Praca od rana do wieczora nie daje już tyle frajdy co wiosną, a coraz częściej jest koniecznością. Trzeba przygotować winiarnię na kolejny rocznik. Rozlewy, porządki, przeglądy sprzętu. Zbiory zaczynamy we wrześniu, najczęściej pinotem i chardo na bąble, a potem do listopada to już tylko tłoczenie, zbieranie, zlewanie, mycie, mieszanie itd. Kolejność prawie dowolna, byle tylko pamiętać, żeby w międzyczasach próbować świeżych nastawów, czy są zdrowe, tak jak zdrowe były rano. Aż zęby od tych międzyczasów bolą. Zbiory to jednak, wbrew pozorom, naprawdę odpowiedzialny i stresujący czas, szczególnie kiedy pogoda płata figle. Atmosfera luzuje się nieco dopiero, kiedy ostatnie owoce zjeżdżają z winnicy pod dach. Teraz to może sobie padać – i tak jesteśmy przemoczeni od mycia zbiorników. Tu mały koncert życzeń: niech tegoroczne zbiory będą pogodne, spokojne i poukładane, jak te w 2018, a za takie jak w 2021 już podziękujemy.
Koniec zbiorów i fermentacji oraz początek zimy przynoszą dziwne rozprężenie. Trzeba chwili, żeby do takiej stabilności i powtarzalności przywyknąć. W ogóle pisanie o zimie czy jesieni w upalnym dniu św. Zofii, przez wielu zwanej „zimną”, kiedy przed północą za oknem mamy 14 stopni, uważam za tak potrzebne, jak zdrapywanie strupa z łokcia. Można, ale po co sobie to robić? No więc, zima. Nagle wtedy niewiele musisz, raczej coś możesz. Możesz niby nawet pracować od rana do wieczora, ale komu by się chciało w takie ciemno i zimno. Tylko czasem przyjedzie jakiś zagorzały pijca regentów i solarisów, żeby zmarznąć do szpiku kości wśród nierdzewnej stali winiarni, próbując ze zbiorników młodzież, która swoim nieokrzesaniem potrafi wprawić w osłupienie nawet najbardziej entuzjastycznego amatora. Winiarzowi pozostaje jedynie spróbować odnaleźć swój ulubiony sekator w miejscu, gdzie został odłożony „żeby go nie zgubić”, naostrzyć go porządnie i czekać pod kołdrą na chwilę, kiedy największe mrozy miną i będzie można znowu ruszyć do winnicy na zimowe cięcie – na początek kolejnej rundy.
No i tak to się kręci. Dobre i złe: wiosny, wina, jesienie. Z roku na rok coraz głębiej zanurzam się w tym prastarym, romantycznym świecie i coraz bardziej przekonuję się, że pełna pokornej pracy, obserwacji i eksperymentów droga jest w winiarstwie celem samym w sobie. Nie ma w winie punktu dojścia, tajemnej uniwersalnej prawdy, którą trzeba odkryć. Jest celebracja corocznej współpracy człowieka z naturą. Dobrym podsumowaniem wszystkiego, co powyżej, mogłaby być parafraza Rybińskiego, napisana przez Pelsona: „Czas odmierzam kolorami liści na drzewach. Takim smykom słońce świeci częściej”, lecz przecież gotowiec czeka na etykietach naszych win. To fragment kawałka napisanego przez mojego ojca: „W winnicy rok jak całe życie, to szary jest, to bujnie kwitnie”.
Rys. Clker-Free-Vector-Images, pixabay.com