Piłka jest okrągła…
Udostępnij artykuł
…a bramki są dwie – ileż to razy karmiliśmy się bon motem Kazimierza Górskiego, który próbował wlewać optymizm w nasze umęczone przez nadzieje i rozczarowania umysły. Nadzieje najczęściej zawiedzione, a rozczarowania skutkujące porzucanym w połowie rozgrywek „Skarbem Kibica”.
Sytuacja na boisku jest jednoznaczna – dwie bramki i drużyny, piłka, mniej lub bardziej brutalna gra dwóch drużyn, zwycięstwo, porażka lub remis. Klarowny kontekst, reguły, oczekiwania kibiców walczących drużyn – to rozgrywka ujęta w ramy stadionu, zastrzyk energii i emocji, bo przecież o to w tym chodzi.
Te stadionowe zasady przypominają rywalizację zantagonizowanych uczestników rynku, z których każdy dąży do uzyskania przewagi i w konsekwencji zwycięstwa nad rywalem. A przecież są sytuacje wymagające wyjścia z pudełka i postawienia spraw poza plemienny nawias. Zapytacie, o co chodzi? Ano, o polską scenę winiarską. Tak, ja rozumiem, reguły wolnego handlu, swobodna gra sił rynkowych, walka bez brania jeńców, alleluja i do przodu! Wiem, nic lepszego od gospodarki rynkowej nie wymyślono, chociaż wielu próbowało.
Ale spójrzmy bardziej wnikliwie na branżę, która tak naprawdę nie wykazuje cech rynków dojrzałych. Z jednej strony chodzi o areał nasadzeń, liczbę producentów i wielkość produkcji, z drugiej natomiast niby rosnący (ale od niskiej bazy) popyt, odbiorców, którzy traktują rodzime wino jako ciekawostkę, i to tylko wtedy, gdy uwolnią się od stereotypu „polskiego kwacha”, struktura kosztów wpływająca na poziom cen – to tylko niektóre z elementów sprawiających, że nasze wino długo będzie produktem specjalnej troski, niezdolnym do współzawodnictwa na światowych rynkach.
Czy w tej sytuacji wszyscy ci, którym polskie wino nie jest obojętne, którzy z dumą oświadczają zaskoczonym cudzoziemcom, że w Polsce robi się wino, i którzy chcieliby je pić częściej i lepszej jakości, nie powinni wspierać branży, zgodnie z zasadą „wszyscy gramy do jednej bramki”? Czas temu sprzyja – pandemiczne wzmożenie zainteresowania lokalnością sprawiło, że do winnic ruszyli turyści, winiarskie imprezy zapychają kalendarze, a winiarze ściągają winopijców do sal degustacyjnych.
Skoro jest tak dobrze, to o co chodzi? Chodzi o to, że nawet owo wzmożenie może nie wystarczyć, aby mniejsi producenci zyskali motywację (i środki) do powiększania swoich winnic, pogłębiania wiedzy i doskonalenia win. Czyż nie byłoby pięknie, gdyby każda restauracja z ambicjami miała w karcie choćby skromną, ale jednak, selekcję polskich win z regionu (o polskim house wine nie wspominając)? A co by się stało, gdybyśmy idąc z wizytą, zamiast butelki bezimiennego wina zagranicznego, zabrali ze sobą lokalnego musiaka (to prawie zawsze doskonały wybór)? Czy branża zyskałaby, gdyby doświadczeni winiarze, tak po prostu, z przyjaźni, podzielili się swoją wiedzą, wspierając – tak, czasem bardzo nieudolne – próby początkujących kolegów? I w drugą stronę – czy nie byłoby cudownie, gdyby świadomy niedoskonałości swoich win producent nie dąsał się na krytyka, tylko dopytał o radę? Co by się stało, gdybyśmy wszyscy, na przekór kreowanym podziałom, zasiedli przy jednym stole i biesiadowali radośnie z polskim winem w kielichach? Zbyt piękne, żeby było prawdziwe? Spróbujmy!