Imbottigliati, czyli o tym, jak nie dać się nabić (po włosku) w butelkę
Udostępnij artykuł
– Kochanie, możesz przynieść butelkę chianti z piwnicy?
– Ale tu nie ma żadnego kianti. Co najwyżej jakieś hianti. O to chodziło?
To na szczęście/niestety zmyślona rozmowa. Nie mam piwniczki i pewnie długo mieć nie będę. A marzy mi się taka niewielka, a w niej wina z różnych zakątków świata, głównie z Francji i z Włoch.
Polacy kochają włoszczyznę. Uwielbiamy kuchnię włoską, narty w Dolomitach, romantyczne spacery po Wenecji czy city break w Rzymie. I język włoski też darzymy sympatią. Wydaje nam się dużo prostszy niż jego kuzyn, francuski. Lubuska Winnica Pod Wieżą nazywa niektóre swoje etykiety włoskimi słowami (np. Squisito – Znakomite), bo choć wino kojarzy się jej właścicielowi głównie z Francją, to jednak – jak twierdzi – wymowa francuska jest niełatwa, więc wolał postawić na włoskobrzmiące, dużo prostsze nazwy.
Czy rzeczywiście język włoski jest tak banalnie prosty, za jaki uchodzi? Pierwsze słowa – jak pierwszy łyk – są przyjemne dla ucha i nie wykręcają języka: il vino, prodotto in Italia, primitivo. Wszystko czyta się tak, jakby było napisane po polsku. Nic, tylko się delektować. Dodajmy do tego coś na ząb, jakiś ser, ot, choćby grana padano. Mamy tu włoski akcent: podobnie jak w polszczyźnie, włoskie wyrazy akcentujemy na przedostatnią sylabę. Tylko przeciągnijmy wymowę nieco dłużej: primitiiiivo di manduuuuria. No, może nie aż tak bardzo. Prawda, że cudownie brzmi? A nie jakiś „zinfandel”.
W drugim łyku naszego zachłyśnięcia się językiem włoskim wyczuwamy pewien dziwny smak, coś nam nie pasuje, ale za bardzo nie wiemy co. Kieliszek (np. wina) to „il bicchiere”, co brzmi [bikkiere]. Widzi ktoś tam „k”? Zdecydowanie nikt żadnego „k” nie widzi, a tym bardziej dwóch. Całe zamieszanie przez to, że „ch” czytamy jak „k”. Zupełnie tak, jak w chianti z początku tego tekstu czy chiaretto – nazwie lekkiego różowego wina zdobywającego coraz szersze grono zwolenników. Warto znać i wino, i wymowę, by czasem zabłysnąć w towarzystwie. Albo po prostu nie dać ciała, co w przypadku języka znaczy coś zupełnie innego niż w przypadku wina.
Takim „dawaniem ciała” jest usilne wymawianie włoskich wyrazów z błędem, bo… lepiej brzmią. Przykład? Lamborghini. Nie, nie mówi się „lambordżini”, tylko [lamborgini]. Bo tak. Tak jak spaghetti czy funghi. Spaghetti to chyba każde dziecko potrafi wypowiedzieć, ale z grzybami to już nie taka oczywista sprawa. Kolejnym przykładem jest chyba najpopularniejszy włoski ser, znany w Polsce jako parmezan. Nie, po włosku to nie jest „parmezano”; nazywa się parmigiano, co wymawiamy [parmidżiano].
Funghi spotkamy najczęściej na daniu, które nazywa się „pizza”. Z tym słowem chyba wszyscy się już oswoili i nie zwracają uwagi, że tam nie ma żadnego „c”. Tak po prostu wymawia się literę „z” (czasem wymawia się ją jak „dz”, ale nie komplikujmy). No więc „z” czytamy jak „c”. To lecimy: frizzante [friccante], czyli wino musujące. Inne przykłady znajdziemy w nazwach oznaczenia pochodzenia. IGP – czyli indicazione [indikacjone] geografica protetta, DOC – czyli denominazione [denominacjone] di origina controllata (dosł. kontrolowane oznaczenie pochodzenia) czy też DOCG – denominazione di origina controllata e garantita (kontrolowane i gwarantowane oznaczenie pochodzenia). Uff, nie było źle.
Pijmy dalej tę włoszczyznę. Smakuje nieźle, więc bierzemy całą butelkę – una bottiglia. I tu coś wyraźnie zaczyna nam nie grać. Bo „bottiglia” wymawia się [bottilja]. Zupełnie tak, jak Puglia, czyli region po polsku nazywany Apulia. Wszystko przez to, że „gli” czytamy „lj”.
Z tym „g” jest więcej zamieszania: „gn” to tak naprawdę „ń”. Zatem winnica – il vigna – brzmi [winja], a potrawa – lasagne – [lazanje]. Możemy też „g” czytać jak „dż”. Dzieje się tak wtedy, gdy po „g” jest drugie „g”, „e” lub „i”: origine [oridżine], geografica [dżeografika]. Zaraz, zaraz, dżeografika, nie dżeodżrafika? No nie, bo „g” przed spółgłoskami lub przed „a”, „o”, „u” czytamy jak zwykłe poczciwe „g”: gusto (smak) czy grazie (dziękuję).
Inną literą, która wybrzmi różnie w zależności od tego, co stoi po niej, jest „c”. Z samogłoskami będziemy czytać ją jak „k”: cantina (piwniczka), prosecco (wiadomo), bianco (taki kolor). Ale jeśli po „c” znajdzie się „e” lub „i” – czytamy jak „cz”: dolce (wino słodkie), dolcetto (jeden z czerwonych szczepów), ale też: montalcino [montalczino], montepulciano [montepulcziano] czy sangiovese [sandżioweze]. Uważne oko wyłapie, że w tym ostatnim wyrazie kryje się jeszcze jedna pułapka. To prawda. Samotne „s” pomiędzy samogłoskami czytamy jak „z”. Zamawiał ktoś kiedyś sałatkę z pomidorów przełożonych mozzarellą? Jej nazwa to caprese, co wymawia się [kapreze]. Inny przykład: słowo „riserva”, które wymawia się [rizerwa], a oznacza ono wino starzone w beczce dwa lata lub więcej. I wcale nie jest dla nikogo zarezerwowane.
Wyjątek od tej reguły to słynne prosecco. Wymawiamy je [prosekko], „s” brzmi jak „s”, bez udziwnień. Przyznaję, że nie wiem, skąd takie odstępstwo od normy. Być może stąd, że nazwa ta wzięła się od nazwy miejscowości Prosecco, a nazwy własne czasami czyta się w sposób, o którym nie słyszały podręczniki. A być może wszystko przez to, że ów wyraz to połączenie dwóch słów: pro (dla, na rzecz) oraz secco (wino wytrawne).
Na koniec jeszcze jedna uwaga. W niektórych przytoczonych tu wyrazach znajdują się podwójne litery. Należy każdą z nich przeczytać wyraźnie. Mówimy: rosso (czerwony) czy anno (rok). W większości wypadków za przeczytanie tylko jednej z tych podwójnych literek nic strasznego nam nie grozi. Ot, po prostu językowe potknięcie. Sprawa ma się jednak zupełnie inaczej z makaronem w kształcie rurek, czyli penne, gdyż istnieje też słowo pene. Ale co ono oznacza – to niech już państwo doszukają sami.
Autorka artykułu jest tłumaczem przysięgłym i nauczycielką języka francuskiego, miłośniczką Francji, jej kultury i kuchni. Zapraszamy do odwiedzenia strony Autorki.