TL;DR
Udostępnij artykuł
Do dziś wspominam swój soczysty, pełen szydery uśmiech, gdy w pewnej restauracji odnalazłem w karcie „kotlet schabowy po żydowsku”, który od klasycznego różnił się tym, że podawano go z plastrem ananasa z puszki (wykład o kuchni koszernej sobie daruję). Były to czasy, gdy do knajpy chodziło się nie tylko zjeść, ale i poczytać. Poczytać menu, zobaczyć kreatywność zespołu, nie tylko tę kulinarną.
Można było sprawdzić, jak daleko się posuną, by nazwa dania była „inna od innych”. Do legendy przeszła sytuacja z pewnego podkarpackiego uzdrowiska. Wszystkie tamtejsze przybytki kulinarne słynęły z placków po węgiersku – dania samego w sobie zasługującego na osobny tekst. Jedna z knajp próbując się wyróżnić, delikatnie zmieniła sposób przyprawiania, a swoje flagowe danie nazwała „placki po hajducku”. A potem wystawiła piękny potykacz z napisem: „Jedyne placki po hajducku w X”. Goście pchali się drzwiami i oknami. Słowem: czasami było śmiesznie, czasami żenująco, ale jakoś było.
Jeszcze większą literacką przygodę stanowiła lektura karty win. Wciąż z sentymentem wspominam (chyba nie tylko ja) wszystkie te „burgundowe suknie”, „otoki przywodzące na myśl kardynalski biret” czy „nos obrazujący spacer o poranku po ścieżkach różanego ogrodu”. Tej winnej poezji było na tyle dużo, że zdarzało mi się co bardziej kwieciste utwory przepisywać do notesu i kolekcjonować. Tak, były takie czasy, że trzeba było przepisać, bo telefony nie miały fotoaparatów. Mało tego, z czasem opisy dorobiły się czytelnych dla bywalców słów kluczy. Przy niektórych pozycjach pojawiało się choćby stwierdzenie: „wino uniwersalne, o szerokim spektrum zastosowań gastronomicznych”, co oznaczało: „wino bez smaku, od biedy ujdzie do wszystkiego”. Nie wiem dlaczego ten opis często towarzyszył budżetowym pinot grigio z Veneto.
A potem nastała moda na ukośniki. Nazwy własne odeszły w niepamięć, a potrawy zaczęto opisywać listą składników. Poczciwą kanapkę z masłem i dżemem wiśniowym dziś określono by jako „chleb/masło/wiśnie”, a jajecznicę na cebuli jako „jaja/masło/cebula”. W karcie pewnie wyglądałaby fajnie, ale spróbujcie komuś powiedzieć, co jedliście na śniadanie.
Ewolucję przeszły też karty win. Pojawiły się metryczki i sugestie paringowe. Kwieciste opisy zniknęły. Zrobiło się precyzyjniej/konkretniej/modniej. No i nudniej. Ale za to nikt już nie musi wysilać się na budowanie opisów, nie daj Bóg jeszcze opartych na metaforach, albo zdaniach podrzędnie złożonych. Udało się uprościć komunikację do niezbędnego minimum.
Jeszcze niedawno zapytałbym, czy już niebawem, jak na modnych instagramowych profilach, owa komunikacja zostanie sprowadzona do kilku emotek. Kiedy poczciwa jajecznica na cebuli zostanie w karcie przedstawiona jako 🥚 / 🍳 / 🧅 / 🧈 – historia zatoczy krąg, wrócimy do piktogramów i hieroglifów. My, starzy, pewnie niewiele z tego zrozumiemy, ale jest już całe pokolenie, dla którego to będzie precyzyjny opis.
Zapytałbym, ale nie zapytam, bo to już właściwie się stało. Nie dalej jak kilka dni temu w jednej z krakowskich restauracji podano mi kartę win stworzoną właśnie w ten sposób. Przy bardzo zacnym chianti, prócz pełnej nazwy figurowała jedynie flaga Włoch i ikonka steka, a przy równie zacnym rieslingu – flaga Niemiec, ikonka ryby i coś, co można odebrać jako miskę z sałatą.
Komunikacja uproszczona, ryzyko błędnej interpretacji wyeliminowane, pola do rozważań i szukania niuansów też niestety brak. Ale czy my tego potrzebujemy? Czy też mamy działać algorytmicznie, zgodnie z wymyślonym i zaimplementowanym programem? Dostać jednoznaczne dane wejściowe i przetworzyć je w jeden, jedynie słuszny sposób? Na zasadzie: „skoro na twoim talerzu jest sałatka, to weź wino sałatką oznaczone”. Nie analizuj, nie dyskutuj, nie kombinuj, działaj – złóż zamówienie! Żadnej wiedzy od ciebie nie wymagamy, zdecydowaliśmy za ciebie. Wykonać!
Powszechna zasada TL;DR (too long; didn’t read / zbyt długie, nie czytałem) zagościła przy restauracyjnym stoliku. Tym samym modna knajpa dostosowała się do wymagań swoich bywalców – cyberpokolenia komunikującego się tak na co dzień. A wszystko to ku chwale restauracji. Ten przekaz się przebije. Zaraz przeczytamy tu i ówdzie, że „poszliśmy z duchem czasu”.
Nam pozostaje jedynie się dostosować. Sam, żeby ciągle móc coś w restauracji zamówić, zaczynam uczyć się listy emotek, jakoś komunikować się trzeba. A dla autorów tych kart mam tylko jedną niedobrą wiadomość. Ciągle, przynajmniej w podstawowych zestawach minigrafik, brakuje ikonki „serwis niewliczony”.