Setúbal – w cieniu Lizbony
Udostępnij artykuł
Nabrzeże przy słynnym lizbońskim Placu Handlowym (Praça do Comércio) od położonego na drugim brzegu terminalu Transtejo Cacilhas w linii prostej dzieli 2400 metrów. To dokładnie szerokość Tagu na wysokości centrum miasta. Prom czy raczej tramwaj wodny łączący oba brzegi pokonuje ten dystans w około 15 minut. Prawie dokładnie tyle samo zabiera przejazd na drugi brzeg Tagu położonym wyżej, liczącym 17,2 km mostem Vasco da Gamy. Mostem, którego wybudowanie w 1998 roku kosztowało, bagatela, miliard euro i który w tamtym czasie był najdłuższy na świecie.
Słowem, z Lizbony na Półwysep Setúbal jest kwadrans i podczas tego kwadransa przenosimy się w zupełnie inny świat. Trochę mniej znany, pozbawiony nimbu stolicy, a przede wszystkim wciąż właściwie nieodkryty przez masową turystykę. Tu ciągle rządzą rybołówstwo, przemysł i wytwórczość oraz oczywiście rolnictwo, z winiarstwem włącznie. Tam w dalszym ciągu żyje się nie obok, a w cieniu Lizbony.
Kto mi nie wierzy, niech zapyta znajomych: który z nich, będąc w Portugalii, nie tyle nawet odwiedził półwysep, co choćby pomyślał o tym? Tymczasem powodów, by tam się wybrać jest naprawdę wiele. A spora część z nich ma jak najbardziej winny charakter.
Złota słodycz i świat korporacji
Wizytę warto zacząć w niewielkim, ale absolutnie jedynym w swoim rodzaju miasteczku São Lourenço. To tutaj, w odległości kilkuminutowego spaceru od siebie, mieszczą się siedziby dwóch legendarnych producentów: Bacalhôa i José Maria da Fonseca. Historia obu to materiał na kilkusezonowy serial. Obie też swego czasu były uznawane za ikony płynnego złota, czyli moscatela de setúbal. Do II wojny światowej i odstąpienia masowego klienta od win słodkich uznawany był za najgroźniejszego konkurenta takich gigantów, jak porto czy madera. Jego złożoność i unikalny konglomerat aromatów, w tym nuty owocowe, takie jak brzoskwinie, morele, pomarańcze i suszone owoce oraz pochodzące z długoletniego dojrzewania w dębie akcenty korzenne i przyprawowe, doceniano w całym winnym świecie. To zaś pozwalało zarabiać niesamowite pieniądze. Szczególnie w czasach filoksery, która nigdy na piaszczyste gleby Setúbalu nie dotarła.
Zarabiane na winie pieniądze pozwalały nie tylko rozwijać przedsiębiorstwa, ale też realizować szalone i ekscentryczne wizje. Doskonałym tego przykładem jest João Pires – założyciel wspomnianej winiarni Bacalhôa. Ale czego spodziewać się po kimś, kto na miejsce swojej pierwszej winnicy wybiera dawną letnią rezydencję rodu królewskiego Portugalii Palácio Bacalhôa, a potem – opierając się na jej nazwie – tworzy potężną markę. Markę zbudowaną na pomyśle niezwykle kontrowersyjnym – otóż Bacalhôa staje się pierwszym znaczącym producentem wina bulk, czyli takiego pakowanego do cystern, a nie butelek. Jako że rzecz zbiega się z plagą spowodowaną przez zaimportowaną z Ameryki mszycę, setki cystern jedzie z Portugali na wschód. Tymi samymi pociągami, tylko zmierzającymi w odwrotnym kierunku, na atlantyckie wybrzeże trafiają dzieła sztuki, dając początek legendarnym kolekcjom, które dziś pysznią się w posiadłościach tego producenta, jak Portugalia długa i szeroka. Między innymi w słynnym, skupionym na art déco i sztuce afrykańskiej muzeum Adega Bacalhôa, gdzie unikaty wciśnięte są między beczki dojrzewającego wina. Dziś do grupy należy 20 marek, w tym te doskonale znane i doceniane w Polsce, jak Quinta do Carmo czy Catarina – pierwsze białe wino Portugalii fermentowane w nowych beczkach.
Nie mniej fascynująca historia stoi za marką José Maria da Fonseca. Choć dziś jest kojarzona głównie z wysokiej jakości winami z Porto, jej historia również zaczyna się na półwyspie Setúbal, w budynku oddalonym o 800 metrów od Palacio Bacalhôa. W 1834 roku kupiec winny José Maria da Fonseca postanawia nie tylko winem handlować, ale i je produkować. Początkowo skupia się na słodkim – jego pierwszy moscatel opuszcza piwnice w roku 1849. Ale trudno mu konkurować z sąsiadem i choć nie zarzuca produkcji słodkości, zaczyna szukać innej drogi. Kilka kilometrów dalej znajduje zapuszczoną posiadłość o nazwie Periquita. Rosną tam głównie szczepy czerwone, w tym typowy dla Setúbalu castelão. Parcela uwodzi młodego winiarza
na tyle, że postanawia, jak byśmy dziś powiedzieli, stworzyć field blend i nazwać go Periquita. Pierwszy rocznik wychodzi w 1850 roku. Przez kolejne trzy dekady nieustannie zmieniają się skład i proporcje blendu. Ustala się tylko dwie zasady: szczepem wiodącym ma być castelão, a skład blendu ma być dostosowany do aktualnego rocznika. To podejście – trafiać w smak klienta, nie przywiązując się do składu – przynosi efekty. Pomiędzy 1880 a 1885 rokiem Periquita zbiera złote medale na konkursach winiarskich od Berlina po Lizbonę, przy okazji stając się jednym z najważniejszych i najsilniejszych brandów winiarskich w całej historii Portugalii. W latach kolejnych jej pozycja jeszcze się wzmocni – wino zostanie zauważone i docenione również po drugiej stronie Atlantyku.
Po roku 1945 Periquita stanie się marką parasolową. Tamtego roku trafiło pod jej czaszę wino białe, a z czasem cała linia produktów, w tym reserva, superior, a nawet rosé. Dziś pod tą nazwą kryje się sześć różnych win eksportowanych do 70 krajów i oczywiście niezmiennie mających bardzo silną pozycję w Portugalii. Spotkacie je w sklepach i restauracjach, jak ten kraj długi i szeroki. To jeden z tych tak zwanych bezpiecznych wyborów.
José Maria da Fonseca, podobnie jak jego sąsiad zza miedzy, to obecnie właściwie korporacja i to pomimo tego, że wciąż znajduje się w rękach jednej rodziny. Dokładnie w rękach szóstego pokolenia, które przyucza siódme. Zatrudniają 220 osób, mają łącznie 650 ha nasadzeń ulokowanych w sześciu regionach Portugalii. A ich logo widnieje na 60 różnych markach win.
Stary znajomy
Kolejnym i chyba najbardziej znanym w Polsce gigantem z Setúbalu jest Casa Ermelinda Freitas. Tę markę zna chyba każdy, kto swoją winną edukację na jakimś etapie związał z Biedronką. W latach 2015–2020 wina od tego producenta mocno rozgrzewały winiarskie dyskusje na blogach i w mediach społecznościowych. Toteż wchodząc na teren posiadłości, czułem się, jakbym spotkał dawno niewidzianego, a kiedyś bliskiego znajomego. A właściwie znajomą.
Casa Ermelinda Freitas od swojego początku w 1922 roku jest właściwie nieprzerwanie zarządzana przez kobiety. I to ich, jakże odmienne od męskiego podejście, sprawiło, że firma z jednej strony zawsze unikała ekstrawagancji, z drugiej nigdy nie popadła w stagnację, a poza tym stale się rozwijała i rozwija.
Początki winiarni, podobnie jak większości na półwyspie, związane są ze słodziakiem, ale tu rozbrat nastąpił bardzo szybko. CEF postanowiła zbratać się z apelacją Palmela DOC, a z czasem niemalże ją zdominować. Dysponując 550 ha nasadzeń, szybko stała się najistotniejszym producentem tak oznaczającym swoje wina.
Ale o sukcesie zdecydował nie tylko rozmiar przedsięwzięcia, lecz także doskonałe zrozumienie siedlisk, a co za tym idzie mądry dobór szczepów.
Królem jest tu castelão, które na miejscowych piaszczystych glebach daje niesamowicie aromatyczne, a przy tym harmonijne wina. Toteż nie można się dziwić jego obecności w prawie każdym czerwonym blendzie.
Dziś często jest wspierany przez odmiany międzynarodowe, jak syrah czy cabernet sauvignon. W efekcie powstają wina, do których idealnie pasuje określenie „bezpieczny wybór”. Nie są to kandydaci do medalowych bojów w konkursach, a średniaki w rozsądnej cenie. Wina do picia w środę, bo nie zawsze jest nam potrzebne wino wielkie.
Trzeba jeszcze dodać, że w portfolio tego producenta znajdziecie również musiaki, w tym zrobione na wytrawnie bardzo owocowe, a przy tym rześkie Espumante Branco Bruto, będące blendem fernão piresa i arinto. Wino powstaje metodą tradycyjną, a leżakowanie na osadzie trwa dziewięć miesięcy. I powiem wam, że w trzydziestostopniowym upale, pite schłodzone do 8°C, owo wino zwykle robiło mi wieczór. Jak na butelkę za 3,99 euro, to więcej niż miałbym odwagę marzyć.
Co by tu schrupać?
Wyobraźnię smakoszy i miłośników owoców morza rozbudzają przede wszystkim słynne mątwy. Choco frito (tak nazywają to danie miejscowi) wygląda trochę jak frytki i jest dostępne zarówno w drogich lokalach, jak i na straganach z ulicznym jedzeniem. Co sprawia, że jest tak wyjątkowe, to gotowanie mątwy przed jej smażeniem w głębokim tłuszczu. Najpierw przez kilkadziesiąt minut mięso jest parzone w mieszance wina, soku z cytryn i przypraw (ziele angielskie, liść laurowy). Gdy zmięknie, dokładnie się je osusza i panieruje w tartej bułce, a potem smaży do chrupkości. Z kieliszkiem białego wina, najlepiej musującego, staje się posiłkiem godnym królów.
Jeśli chcecie zmierzyć się z tematem osobiście, to każdego poranka przed targiem w Setúbalu znajdziecie sporo starszych pań z wiadrami pełnymi żywych jeszcze mątw. Kilogram to 4–6 euro. Warto się sprawdzić, tylko uważajcie na atrament. Z ubrania spiera się naprawdę trudno.
Pora na spacer
Komu starczy czasu, powinien wybrać się do miejscowości Fetais, gdzie przy kempingu zaczyna się licząca bez mała 25 kilometrów atlantycka plaża. Piasek o strukturze mąki, a miejscami, na długich odcinkach, prawie całkowity brak infrastruktury turystycznej. Plażowiczów też jak kot napłakał, podczas kilkugodzinnego wrześniowego spaceru spotkałem kilku surferów. Dla bywalców Międzyzdrojów czy Ustki są to widoki niezwykłe. I przysięgam, ani jednego parawanu! Z końca plaży do Mostu 25 Kwietnia jest niecałe sześć kilometrów. Przejazd w kilka minut i znów jesteśmy w Lizbonie.
Stolica rzuca cień nie tylko na półwysep Setúbal. Pozostają w nim również tereny położone na północ od niej, dziś pełne nowoczesnych projektów winiarskich, jak Quinta da Almiara, AdegaMãe czy Adega São Mamede da Ventosa. One też zasługują na wizytę. Czasami warto opuścić miasto, nawet to najpiękniejsze. A w okolice Lizbony jeszcze wrócimy. Obiecuję.