Salceson premium, ten z dyskontu
Udostępnij artykuł
Tęsknię za salcesonem, najbardziej za czarnym. Takim prawdziwym, pełnym głowizny, dobrze doprawionym, tłustym, charakternym, delikatnie pikantnym. Takim, jaki nauczyłem się jeść w dzieciństwie. Takim prosto ze świniobicia. Czasami udaje mi się go kupić. Rzadziej w moim Krakowie, częściej podczas wyjazdów na Śląsk czy do Wielkopolski.
Potem, po powrocie do domu, często dostaję pytanie, czy nie mogłem szarpnąć się na coś bardziej wyrafinowanego. Co jest tak naprawdę zakamuflowanym pytaniem o coś premium. I wtedy mam tylko jedną odpowiedź: dziś, gdy rynek wywrócono do góry nogami, to właśnie salceson stał się premium. Szkoda tylko, że my, tu nad Wisłą, zupełnie opacznie owo określenie rozumiemy.
Z pozoru rzecz jest prosta, wystarczy spojrzeć do słownika. Wykładnia nie pozostawia wątpliwości: „Produkt lub usługa premium to takie, które oferują ponadstandardowe funkcje czy korzyści, co zwykle wiąże się z dużo wyższą ceną”. W praktyce prawie nikt nie bierze tej definicji całościowo. Większość skupia się na jej drugiej części.
Wystarczy, że coś jest drogie, mniej dostępne, a natychmiast dostaje stosowny status. Doskonale wiedzą o tym marketingowcy i nierzadko wręcz śmieją się nam w oczy. Wciąż pamiętam bilbordy wiodącej firmy branży wędliniarskiej. Zachwalały relatywnie bardzo drogie kiełbasy, może nawet najdroższe na rynku. Ponoć aż 80% ich składu to mięso. Pamiętam, bo ta akcja wyprowadziła mnie z błędnego przeświadczenia, w którym tkwiłem od dzieciństwa, że kiełbasa to z założenia tylko mięso i przyprawy.
O dziwo, dokładnie taki skład wciąż mają dużo tańsze wyroby wędliniarskie, jak pasztetowa czy właśnie salceson. Tylko czy salceson albo pasztetowa może być premium? Wielu powie, że nie, a ja powiem, że tak. I znów przytoczę słownikową definicję: „[produkty] które oferują ponadstandardowe funkcje czy korzyści”. A czy jest jakaś większa ponadstandardowa korzyść niż wyborny smak otulający nasze podniebienie? Słowem, dobry salceson to produkt premium i to pełną gębą. Choć 30 lat temu nikt by tak nawet nie pomyślał. Wtedy premium to były balerony, szynki, polędwice i kiełbasy. Pewnie dlatego, że składały się z mięsa i przypraw.
No i jest jeszcze coś – wizerunek. Premium musi być sexy. A czy salceson może być sexy? Czy ktokolwiek publicznie pochwali się kanapką z salcesonem? Czy pochwali się nią chętniej niż kanapką z ekologiczną szynką ze szczęśliwych świnek wypasanych podczas pełni przez skąpo odziane dziewice na bezkresnych łąkach? Nawet gdyby ta szynka w 30% składała się sam nie wiem z czego, ale na bank nie z mięsa. No i salceson znowu ma pod górkę.
Nie inaczej ma wino z sieci handlowej. Żeby najsmaczniejsze, najlepiej zbalansowane było, żeby garbniki były atłasowe, a kwasowość w punkt, to i tak będzie tylko bękartem z dyskontu. Nawet czysty, soczysty owoc tego nie zmieni. Wciąż będzie jedynie czymś do sekretnego podpijania w te dni, gdy na koncie bankowym widać dno. Oczywiście jedynie w gronie najbliższych i bez zwyczajowych fot na Insta i Facebooku. Ale w żaden sposób nie jest tym, o czym napiszą blogerzy, o czym warto pogadać w świecie winomaniaków.
Za to, jeżeli ta sama etykieta trafi do sklepu specjalistycznego, choćby była trzy razy droższa, choćby była z gorszego rocznika, staje się czymś interesującym. Godnym uwagi, a z czasem wręcz kultowym, by nie powiedzieć: produktem premium. I wreszcie można nim popić grubą pajdę chleba obficie obłożoną salcesonem, i to niekoniecznie premium, bo na to już budżet za ciasny.