Rogate dusze
Udostępnij artykuł
Kiedy pisałem Oko ryby, książkę o życiu helskich rybaków, jeden z moich bohaterów, Henio Indyk opowiedział mi następującą historię. Jego rodzina wyemigrowała na Hel dla zarobku w latach 30. Przyjechali z okolic Jasła, gdzie byli prostymi rolnikami. Gdy babcia Henia po raz pierwszy usłyszała nautofon – urządzenie służące do dźwiękowej komunikacji na morzu w czasie mgły (a było to bardzo późnym wieczorem) – od razu zaczęła utyskiwać na obyczaje miejscowych, którzy tak długo trzymają na polu biedne krowy. Można się śmiać ze starszej pani, że pomyliła buczki mgłowe z rogacizną, ale ja widzę w tym co innego: wyuczoną i pielęgnowaną od pokoleń umiejętność komunikacji z ogoniastymi pobratymcami. Nie byłoby tej komunikacji, gdyby i druga strona nie potrafiła się nią posługiwać.
O tym, że potrafi i w ogóle o tym, że krowy są zadziwiająco do nas podobne, traktuje książka Sekretne życie krów Rosamund Young. To zbiór pysznych anegdot z angielskiej farmy Kite’s Nest założonej w 1953 r. przez jej rodziców. Jako że żadna roślinna produkcja nie była tam możliwa z powodu plagi dzikich królików, zajęli się hodowlą, głównie mlecznych krów rasy ayrshire. Hodowla od początku była – jakbyśmy dziś powiedzieli – ekologiczna: bardzo pod prąd, bo ówczesne brytyjskie władze wspierały wszelkie jej przemysłowe i intensywne formy. Krowy u Youngów miały imiona i hulały swobodnie po pastwiskach, co dla opowieści ważne, stwierdzono bowiem, że życie intelektualne (tak!) i emocjonalne muciek jest bezpośrednio skorelowane ze sposobem chowu – im więcej przestrzeni i wolności, tym bardziej zwierzęta są społeczne, tym mądrzejsze i tym większe mają mózgi.
Do czego im się to przydaje? Krowy na przykład potrafią się bawić. Young opisuje, jak sprowadzała je z pastwiska: „Alice idąc przy moim boku, nagle się rozpędzała, wyrzucała racice w górę i znikała mi z oczu. Szłam dalej z drugą krową, a kilkaset metrów dalej widziałam Alice próbującą bawić się w chowanego. Ze wszystkich sił starała się ukryć za orzechem. Oczywiście była za duża i kiedy tylko orientowała się, że ją wypatrzyłam, galopowała dalej i próbowała schować się za następnym drzewem. I tak do samego końca, aż do zagrody”.
Krowy mają własne upodobania: „Bonnet uwielbiała jabłka. Jakimś sposobem wiedziała, kiedy zaczynała dojrzewać odmiana worcester pearmain, i w odpowiednim czasie stawała pod drzewem, żeby sięgnąć niższych gałęzi i zerwać owoce rosnące w zasięgu jej pyska. Pięć, sześć tygodni później przenosiła się pod drzewo, na którym rosła odmiana lord derby. Inne krowy jadły jabłka pojedynczo, Bonnet potrafiła wziąć do pyska cztery naraz i gryźć je bez większego trudu.
Krowy zakochują się we własnym potomstwie – nierzadko bez pamięci. Olivia, gdy urodziła byczka Orlanda, uległa takiemu właśnie fatalnemu zauroczeniu: „Nie chciała nawet na chwilę go opuszczać. Jadła jak najbliżej syna, a ilekroć dokądś szedł, podążała tuż za nim. Nie zgodziła się nawet na to, by [jej] matka [Stephanie] pomogła jej w pielęgnacji małego. Ignorowała ją w sposób wręcz skandaliczny”. W świecie krów to potężny afront, więc „Czwartego dnia Stephanie straciła cierpliwość. Zraniona i zdziwiona odwróciła się ogonem do córki, przeskoczyła przez najbliższe ogrodzenie i pobiegła na inne pole, żeby wypasać się z dawnymi przyjaciółkami”.
Krowy przychodzą po pomoc do swoich bliskich, kiedy mają kłopot. Czasem tymi bliskimi są inne krowy, czasem ludzie. Szczególnie wzruszyły mnie dwie historie. Pierwsza – o matce i córce, Dolly i Dolly II. Kiedy ta druga miała 15 miesięcy, „jej matka znów się ocieliła i poświęciła się wychowaniu nowego dziecka. Dolly II nie została przez nią odepchnięta, ale była coraz bardziej pomijana, aż zrozumiała, że jako dorosła krowa musi znaleźć sobie nowych przyjaciół”. Kiedy Dolly II rodziła pierwsze dziecko, zaszyła się gdzieś. Niestety cielę było przerośnięte i urodziło się martwe, a matce wypadła macica. Farmerzy wezwali weterynarza, któremu udało się ją uratować. Po operacji ułożyli ją wygodnie i poszli do swoich zajęć. Gdy po godzinie wrócili, krowy nie było. „Po długich poszukiwaniach znaleźliśmy ją trzy pola dalej. Leżała przed swoją starą, mądrą matką, która lizała ją po całym ciele i pocieszała dużo lepiej niż mogłoby to zrobić którekolwiek z nas. Od dawna nie widzieliśmy, żeby chociaż ze sobą rozmawiały. Skąd Dolly II wiedziała, gdzie szukać swojej matki? Nie mieliśmy pojęcia”.
Historia numer dwa. „Zaraz po północy wyrwało mnie z głębokiego snu muczenie krowy. Nie było w nim słychać irytacji ani nudy, głodu ani złości. Pobrzmiewała za to jakaś absolutna determinacja; krowa chciała nie tylko mnie obudzić, ale także prosiła, żebym wstała i wyszła z domu”. Kiedy Rosamund dotarła do obory, okazało się, że Araminta ma poważny problem: jej syn Don nie wyssał jej mleka, a na dodatek zniknął. „Kiedy już ją wydoiłam, wzięłam latarkę i wyjaśniłam, że teraz musi mi pokazać, gdzie się podziewa jej syn. Krowy potrafią docenić naszą inteligencję, ale nierzadko popełniają przy tym błąd, sądząc, że wiemy wszystko. Dlatego gdy otworzyłam drzwi zagrody i wyprowadziłam Aramintę na zewnątrz, przez chwilę stała bez ruchu. Bałam się, że znów zacznie muczeć, żeby skłonić mnie, bym poszła szukać Dona, więc popchnęłam ją stanowczo do przodu, jakbym wiedziała, dokąd iść. Ufnie wykonała moje polecenie. Po 50 metrach stanęłam. Ona też. Delikatnie ją zawróciłam i szturchnęłam w zadek na znak, że wracamy do domu. Momentalnie zrozumiała, że nie mam pojęcia, gdzie szukać jej syna. Znów się odwróciła i ruszyła w tym samym kierunku co wcześniej, ale dwa razy szybciej. Poszłam za nią. Znalazłyśmy Dona trzy pola dalej. Był mocno wzdęty, a w takich przypadkach zgon może nastąpić nagle”. Dalej autorka opowiada, jak uratowała byczka, spuszczając mu powietrze z żołądka za pomocą gumowej rurki. Araminta – mimo, że orientowała się, gdzie jest Don i sama mogła po niego pójść, nie zrobiła tego. „Wiedziałam, że jej przeszywający płacz – pisze Young – nie tylko miał mi zakomunikować jej dyskomfort, ale że muczeniem prosiła mnie też o pomoc, której sama nie była w stanie udzielić swojemu dziecku”.
Nie miała tego szczęścia w ludzko-krowiej komunikacji moja rodzina. W latach 70. mieliśmy krowę Malinę. Mama kupiła ją „po taniości”. Po pierwszym dojeniu uznała, że zbywca zwariował: mleko było napakowane smakiem i tłuszczem, śmietanę można było kroić nożem, a masło i twaróg… szkoda gadać – niebo w gębie. Po kilku dniach wszystko stało się jasne. Malina przy dojeniu zaczęła niemiłosiernie wierzgać i kopać – i robiła to potem konsekwentnie każdego wieczora i ranka. Po kilkunastu dniach mordęgi zapadła decyzja: w najbliższy poniedziałek krowa idzie na targ. Mama wezwała na pomoc wujka, wzięli krowę na postronek i udali się w stronę Biecza. Gdy byli już blisko, Malina jęła mocno się opierać i patrzeć na nich błagalnym wzrokiem. – Jeśli zaraz, tu, na tej drodze – rzekła matka – uklękniesz i ludzkim głosem powiesz, że już nie będziesz mnie więcej kopać – wracamy. Malina nie uklękła ani nie przemówiła. Zaczęła za to głośno i długo, przeciągle wyć. Nikt nie pojął, co chciała powiedzieć. Karawana ruszyła dalej i Malinę sprzedano znów „po taniości”, niby feralną flaszkę z opowiadania Stevensona. Mam nadzieję, że komuś, kto ją wreszcie zrozumiał.