Po raz tysięczny pierwszy
Udostępnij artykuł
Przesiadając się z bloga na kwartalnik, trzeba zaakceptować nieuniknione – cykl wydawniczy. Publikując w sieci, autor może sobie pozwolić na komentowanie tego, co tu i teraz. Brałem z tego przez dekadę z kawałkiem więcej niż pełną chochlą. W naszej skrzącej się absurdem rzeczywistości pozwalało to na analityczne lenistwo. Wystarczyło w drodze do pracy albo podczas porannej prasówki wypatrzyć tę czy inną bzdurę i już można było się odnieść, najczęściej złośliwie. Teraz potrzeba większego dystansu, a zamiast na wydarzeniach lepiej skupiać się na zjawiskach.
Przecież gdy jesienią przeczytacie te słowa, nikt już nie będzie pamiętał wypowiedzi pewnego posła na temat sprzedaży alkoholu na stacjach benzynowych. I jakoś wcale mnie to nie martwi. Wystarczy poskrobać głębiej, a tematów na lekko prześmiewczy felieton nie zabraknie.
Choćby taka oto, jak najbardziej prawdziwa opowieść jednego z polskich winiarzy. Planując promocje swoich etykiet, zgłosił udział w dwóch różnych festiwalach, w dwóch polskich metropoliach. Metropolie niedalekie od siebie, jedna z imprez zaplanowana na sobotę, druga na niedzielę. Zgodnie z nakazem Ustawodawcy winiarz wystąpił do lokalnych urzędów miejskich o tak zwane „weekendówki”, czyli okazjonalne pozwolenia na sprzedaż alkoholu.
W pierwszym zwrócono mu wniosek z powodu braku formalnego – w tym wypadku niewniesienia opłaty za wydanie pozwolenia. Szybko jej dokonał i sprawę udało się odkręcić. Pomny tego doświadczenia natychmiast wniósł opłatę do drugiego urzędu. Drugi urząd opłatę zwrócił jako przedwczesną. Pouczył też petenta, że wniesienie opłaty przed wydaniem decyzji jest traktowane jako nacisk na osoby decyzyjne. I że opłaty należy dokonać dopiero po otrzymaniu decyzji o wydaniu pozwolenia i na jej podstawie. Przeksięgowanie w żaden sposób nie wchodzi w grę.
Powiem wam, że lubię takie opowieści, bo zwalniają mnie one zupełnie z obowiązku kwitowania ich błyskotliwą puentą. Tu naprawdę nie ma już nic do dodania. Może poza zadaniem, po raz tysięczny pierwszy, pytania: „Droga Biurokracjo, dlaczego?!”. Czy stworzenie jednej spójnej i obowiązującej we wszystkich urzędach miejskich i gminnych procedury naprawdę jest czymś niemożliwym?
Ale żeby nie było, że widzę absurdy jedynie po stronie powszechnie znienawidzonej i łatwej do obśmiania grupy urzędniczej. Swoje za uszami mają też polscy przedsiębiorcy. Ostatnio zjadłem zapiekankę. Podobno rzemieślniczą. Od tej najprostszej, znanej z bazarków i budek przy dworcach PKS-u różniła się tym, że na pieczarki i zapieczony ser położono kilka listków rukoli. Chyba że było coś więcej, o czym nie wiem. Może pieczarki pochodziły z upraw biodynamicznych, a ser powstał z mleka krów wypasanych przez wirujące w tańcu złotowłose kapłanki prasłowiańskiej Dziewanny. W smaku różnicy nie było. Za to była w cenie. Za zapiekankę zapłaciłem blisko dwukrotną równowartość dwudaniowego lunchu dnia w mojej osiedlowej jadłodajni.
I znowu, po raz tysiąc pierwszy w mojej głowie pojawiło się pytanie: co takiego stało się podczas przeszczepiania idei street foodu do Polski? Co poszło nie tak? Dlaczego miejsca na całym świecie oferujące najtańszą możliwość napełnienia brzucha, u nas obrosły określnikami „kraftowe”, „rzemieślnicze”, „unikalne” albo „jedyne”? I cenami takimi, jakby te określniki były prawdziwe. Może wreszcie, w kontrze do tego co dziś w food truckach, ktoś zaproponuje mi zwykłą kanapkę z kotletem, za to w rozsądnej cenie. Obiecuję bywać często, o ile będzie syta i w miarę smaczna.