Pecunia non olet
Udostępnij artykuł
Wespazjan, któremu przypisuje się tę łacińską maksymę, opodatkował handel moczem pochodzącym z miejskich szaletów, rozchwytywanym wręcz przez pożądające amoniaku garbarnie i pralnie. Podatek płacili nabywcy owego płynnego źródła dobrobytu ówczesnych rzemieślników. Tę dziwaczną daninę zniesiono w pierwszych wiekach ery nowożytnej, ale oprócz doraźnego podreperowania cesarskiego skarbca, przyniosła ona nieśmiertelność swemu twórcy. Nieśmiertelność nie tylko w postaci zgrabnej i przydatnej maksymy, ale także obecności w języku włoskim i francuskim, gdzie odpowiednio vespasiano i vespasienne oznaczają publiczne szalety.
No dobrze, ale co to ma wspólnego ze wspaniale pachnącymi pinotami, chardo czy sav blanc? Niewiele i wiele jednocześnie, ponieważ oprócz wspólnego mianownika, jaki stanowi zmysł powonienia, w obu przypadkach chodzi o pieniądze. Czekajcie! Jeszcze się nie oburzajcie! Spróbuję wyjaśnić, zanim zostanę rozjechany przez rydwany powożone przez niepoprawnych romantyków, dzierżących kielich rieslinga w jednej, a bicz potępienia w drugiej dłoni.
Wiem, to trochę nieprzyzwoite, tak prosto z mostu, bez ogródek… o – a fe! – pieniądzach. Dżentelmeni wszak o nich nie rozmawiają, oni je mają. Tyle tylko, że szeleszczące banknoty same niestety na winnych krzewach nie rosną, niezależnie od tego, czy mają dla siebie idealne terroir i najwyższą atencję winogrodnika, czy nie.
Tak, sam nie jestem bez grzechu i romantyczne wizje „gospodarza na winnicy”, bawiącego się swym kunsztem i z dumą prezentującego jego owoce, nie są mi obce. Syndrom „…ech, rzucić to wszystko…” znam od podszewki i tylko zdrowy rozsądek bliskich powstrzymał mnie niegdyś od kompulsywnego zakupu porzuconej, dwuhektarowej winnicy w okolicach Mariboru.
Co się właściwie stało? To bardzo proste! Alboż to pierwszy raz piękne historie, romantyczne mity czy atrakcyjne miraże zastąpiły racjonalną weryfikację „plusów dodatnich i plusów ujemnych”, namysł i pomysł, zwykłą kalkulację chociażby? W moim przypadku skończyło się szczęśliwie i dla mnie, i dla potencjalnych gości, którzy mieliby odwagę spróbować mojego wina.
Po chwili namysłu musimy sobie zdać sprawę, że prędzej czy później wszyscy aktorzy winiarskiego przedstawienia muszą ustawić się do kasy po należną nagrodę, muszą zrobić swój bilans, rachunek zysków i strat, zestawić „winien” z „ma” i sprawdzić – jak mówią Anglosasi – bottomline (a może lepiej bottleline). Bo choćby winne historie pisane były złotymi zgłoskami, na ręcznie czerpanym papierze oprawnym w oldskulowy półskórek, na końcu pojawia się pozbawiony emocji Pan Excel, bezlitośnie punktujący lekkoduchów.
Niech nam jednak bezduszne tabelki nie zabierają radości pracy w winnicy, tworzenia kupaży, doradzania przy wyborze wina w sklepie i wine barze czy delektowania się ulubionym cabernetem lub naturalsem. Wszak historie opowiedziane przez Pana Worda dają o niebo więcej radości. Pan Excel domaga się jednak szacunku – nie zapominajmy o nim.