Gdańsk na kieliszki
Udostępnij artykuł
Praca przy tej serii artykułów to dla nas wielka frajda. Jemy pyszne rzeczy, odkrywamy świetne kulinarnie i winiarsko miejsca, odwiedzamy restauracje i wine bary, o których odwiedzeniu zawsze marzyłyśmy. Ale przede wszystkim poznajemy wspaniałych ludzi. O nich głównie opowiemy wam w tym odcinku. Ale też o tym, co leją do kieliszków i kładą na talerzach.
Dlaczego ktoś otwiera wine bar? I to w styczniu (w czasie, gdy piszemy te słowa) – gdy zimno, pada deszcz i nie ma turystów w mieście, które ponoć turystami stoi. Stereotyp o ich hegemonii w Gdańsku obalimy nieco później. Najpierw wino.
Rowerzyści z Moraw
Wine bar [14] Sezon pod adresem Grobla I (poznacie, że jesteście we właściwym miejscu, kiedy zobaczycie cztery potężne lwy) Marek Glen i Mateusz Dettlaff otwierają dlatego, że pojechali kiedyś na wyprawę rowerową na Morawy.
Morawy to kraina winiarska, która uwodzi. Jednych rozkochuje w piciu wina, innych doprowadza do ostateczności – i wtedy otwierają wine bar, by poić innych. Ta druga sytuacja dotyczy Marka i Mateusza – była wyprawa rowerowa, była pierwsza fascynacja morawskimi winami – to teraz jest i miejsce, gdzie leją ludziom do kieliszków wina, które sami lubią. Otworzyli Sezon 5 stycznia – akurat na nasz przyjazd do Gdańska. Przypadek? Nie sądzimy!
Na co warto zwrócić uwagę w karcie? (krótkiej, która będzie się zmieniać wraz z kolejnymi odkryciami chłopaków). Na przykład na podstawowe wina w karafkach – morawskie – a jakże. Spośród butelek – np. na alzacką winiarnię Domaine Achillée, która nas zachwyciła – piłyśmy pét-nata i cremanta. Mimo słoty i zimna za oknem te musiaki idealnie pasowały do ciepłego wnętrza i miłego towarzystwa. Paulina nie mogła przestać się zachwycać pomarańczowym Burja Bela ze słoweńskiej Doliny Wipawy – połączone laški rizling (welschriesling), malvazija i rebula niosą ze sobą smaki i aromaty lata. Sezon odwiedziłyśmy w czasie naszej gdańskiej wędrówki trzy razy, dla pewności, że warto wam polecić to miejsce. I – warto!
Za to bar [5] Glou Glou Art&Wine ukrywał się przed nami jak wejście do tajemniczego ogrodu, a był tuż za rogiem! Kiedy w końcu udało nam się trafić na tyły Wielkiej Zbrojowni, byłyśmy tak szczęśliwe (i zmęczone), że nie potrafiłyśmy zdecydować, które wino wybrać. Etykiet tam sporo, ale żadna do nas nie wołała. W końcu uznałyśmy, że jeśli między tymi winami a nami chemii nie ma, to sięgniemy po te, które lubimy najbardziej – naturalne bąble! Wybór padł na Crémant de Bourgogne Brut – chardonnay z francuskiej winnicy Earl Bertrand et Fils Charentay. Lubimy poczuć się dopieszczone. I nawet w murach zbrojowni, za której oknami hulał wiatr, było nam jakby w lato… Tak smakowało… Glou glou…
Rekomendowano nam również wizytę w [16] Zakorkowanych. Nie będziemy kłamać, miałyśmy ochotę się zakorkować w jakiejś butelce, bo śnieg spadł i mokro było, i zimno, więc wyruszyłyśmy do wine baru bez zwłoki, ale… mieli urlop. Mamy nadzieję, że w cieplejszych okolicznościach przyrody, i że tam, gdzie byli, wine bary były otwarte.
Kanadyjski rowerzysta spod Krakowa i inni smakosze
Kontynuując wątek cyklistyczno-winiarski. Zapalonym rowerzystą jest też Robert Mielżyński, który od swego ojca uczył się o winie w Kanadzie, ale wierny rodzinnym korzeniom wrócił do Polski i tu rozwija winiarski biznes. W najstarszej części Stoczni Gdańskiej – Stoczni Cesarskiej, w marcu 2022 roku otworzył czwarty – po dwóch warszawskich i jednym poznańskim – punkt: [11] Mielżyński Gdańsk – Wine Bar & Sklep z winem. To winiarsko-kulinarne kombo położone w środku poprzemysłowego terenu – sklep z winami, wine bar i restauracja zajmują zabytkowy budynek remizy strażackiej z 1884 roku.
Od progu w oczy rzucają się butelki polskiego wina z Winnicy Wieliczka oraz Winnicy Kamil Barczentewicz. Właściciel szczególnie ceni tych winiarzy za uprawę szlachetnych winorośli, a nie hybryd, co wielokrotnie podczas naszego spotkania podkreślał. O Mielżyńskim Gdańsk chciałoby się powiedzieć, że to studnia bez dna, w której kryje się 700 etykiet (ok. 40 tys. butelek) z całego świata. Miłośnicy trunków wyżej procentowych też będą usatysfakcjonowani, jest porządny wybór koniaków, grappy, sherry czy porto.
Czy drogo? I tak, i nie. To gość decyduje. Robert Mielżyński lubi, kiedy przychodzą ludzie z portfelami różnej grubości: świetnie przygotowani sommelierzy pomogą dobrać stosowne wino, zarówno na butelki, jak i na kieliszki – najtańsze kosztuje 7 zł za kieliszek.
W odrestaurowanej remizie, w towarzystwie Roberta Mielżyńskiego spędziłyśmy miłe popołudnie przy winie i dobrej kuchni. Główną bohaterką stołu była czarna trufla z regionu Périgord w południowo-zachodniej Francji. Ten przysmak znajduje się w karcie tylko przez dwa tygodnie, więc miałyśmy fart. Na stół trafiły dwa dania z truflami – maślane spaghetti oraz kurczak kukurydziany. Do tego wina z regionu Bergerac (zawierającego się w tym, z którego przyjechały trufle). Na deser było brownie i kieliszeczek zacnego porto 10 Years Old Tawny Quinta do Vallado. Trzy godziny minęły w okamgnieniu, w międzyczasie napadało z 20 centymetrów śniegu oraz pojawiły się rodzinne i winiarskie wątki krakowskie naszego gospodarza, choć ten najbardziej kojarzony jest z Poznaniem. Ale to już temat na zupełnie inną opowieść. Polecamy odwiedziny w remizie u Mielżyńskiego – wpadnijcie na obiad czy na zakupy. Nie będziecie zawiedzeni.
Po lunchu pod znakiem czarnej trufli i miłych rozmów, wróciłyśmy do centrum, by eksplorować urocze uliczki w poszukiwaniu nowych wrażeń, jednak nieoczekiwany atak zimy skutecznie wybił nam z głowy snucie się między kamieniczkami. Popędzane przez kolejne fale śnieżycy, schroniłyśmy się w restauracji [2] Canis. Mieści się w zabytkowej kamienicy projektu Hermanna Brandta z 1872 roku, stworzonego dla spółki Gdańskie Towarzystwo Bankowe. Canis to po łacinie pies – nazwa lokalu nawiązuje do miana ulicy, na której się mieści – dziś to Ogarna, kiedyś Psia. Zamachałyśmy mentalnymi ogonkami na widok bąbli od Domu Jantoń – Blanc de Blanc w karcie. Z rodzimych musiaków była jeszcze Winnica Gostchorze ze swym GostArtem. Dwie polskie etykiety w sąsiedztwie Dom Pérignon czy Veuve Clicquot ucieszyły nas bardzo. Zauważyłyśmy przy okazji, że w turystycznych miejscowościach bardziej dziwi nieobecność polskiego wina w menu niż jego obecność. Pozdrawiamy polskich winiarzy serdecznie, wasza ciężka praca ma sens!
Ale, ale! Nie wspomniałyśmy jeszcze o naszej pierwszej kolacji w Gdańsku. W [15] Tyglach było z rozmachem i na bogato. Na Wyspę Spichrzów podążyłyśmy, by odwiedzić Michała Stężalskiego, który kilka lat temu był szefem kuchni restauracji Szara Gęś w Krakowie. Byłyśmy ciekawe, jak smakuje jego gotowanie w nowym miejscu. Okazuje się, że lokal położony nad Motławą, z uroczym widokiem na kamieniczki, ma równie imponujące menu. Szczególnie warto zwrócić uwagę na sezonowe. Tu intermezzo – kilka słów o turystyce. Michał podkreśla, że ekipie Tygli zależy na tym, by zburzyć stereotyp „to, co serwuje się w turystycznych lokalizacjach jest gorszej jakości”. Utarło się przekonanie, że turysta może zjeść mniej świeżą rybę, bo przecież przychodzi raz, a później jedzie dalej i już nie wróci. Jednak w restauracjach, które szanują produkty – tak właśnie jest w Tyglach – jakość stawia się na pierwszym miejscu. A wyobraźnia kulinarna szefa – jest tuż za nią!
Podano nam trzy tatary – z jelenia, wołowy i z pomidora, który to tatar uznałyśmy jednogłośnie za vege dzieło sztuki. Wszystkie jednak były warte grzechu. Podobnie jak rosół królewski – bo jadany kiedyś na Wawelu – uwarzony z perliczki i polędwicy wołowej według przepisu z 1682 roku, a podawany z płynnym jajkiem i wspaniałym domowym makaronem. Na zimny wiatr i zmęczenie po podróży działał jak balsam.
Nie wiemy, jak to się stało, że zmieściłyśmy jeszcze drugie danie – jelenia szlachetnego z jeżynami (do tego pieczone kasztany) oraz perliczkę z truflami, warzywami korzennymi i borowikami. Z całą pewnością wiosenne menu będzie równie ekscytujące. Dajcie nam znać, jak skosztujecie!
Leniwi rowerzyści w drodze do publicznej kawiarni
Kiedy kawiarnia nazywa się [8] Leń, jej wnętrze jest bladoseledynowe, a połowa gości ma cztery łapy i ogonki, to my mówimy: zostajemy tu na zawsze! Tak było z Leniem. Przyznajemy, poszłyśmy tam, bo spodobała nam się nazwa. Kiedy zjadłyśmy sernik baskijski – niezwykle kremowy i puszysty, z chrupiącym wierzchem i napiłyśmy się kawy, okazało się, że to był doskonały wybór. Paulina przeprowadziła eksperyment i zamówiła – nie, nie – nie podwójne espresso ani flata na owsianym, co robi zazwyczaj, ale earl grey latte. I wybaczcie jej wszyscy kawowi puryści! Jakie to było dobre! Kawa i herbata earl grey w jednym. Napój miał idealną równowagę między mocno paloną, minimalnie kwasową kawą, a gorzką, wolno parzoną herbatą. By jednak uspokoić puls kawowych purystów, informujemy, że Maja wzięła americanę i była ona dobra. Lubimy takie bezpretensjonalne miejsca z przemiłą obsługą w turystycznych centrach miast – światowo, a kameralnie.
[6] Kawiarnia Publiczna będzie miała dla nas już zawsze kolor pomarańczowy – jak designerska poducho-sofa we wnętrzu. Inne reminiscencje to twarz sympatycznej pani baristki, która doskonale rozumiała nasze rozterki przy wyborze ciastka; zapach dobrej kawy i smak ciasteczka – serniczka z mascarpone, z delicją na wierzchu. Gdzieś między tymi wspomnieniami połyskiwały będą koraliki z żyrandoli, a zza stolika uśmiechnie się marmurowy posąg nagiej pani. Publiczną odwiedziłyśmy po obfitym, wspaniałym, sycącym wszystkie zmysły śniadaniu w Łące – o czym za moment. Te dwa lokale są położone tuż obok siebie, w przestrzeni food courtowej na Dolnym Mieście – tuż za hotelem, w którym mieszkałyśmy – o czym poinformowały nas nasze dobre gdańskie duchy, Mateusz i Marek z Sezonu. Niech wam Dionizos wynagrodzi!
Ale, à propos boga wina i samego wina – to w Publicznej leją naturalne. Dostarcza je Natural Rascal, więc chyba nie ma obaw, że będą nudne. Butelki od Lammidii (Rosh), Poderi Cellario (Duzàt Langhe Dolcetto), ze Slobodnégo Vinárstva (Majer) czy z Cantiny Indigeno (Cassette) pyszniły się na barze. Ale byłyśmy tam rano – tak wcześnie, że było na nie jeszcze za wcześnie. Wrócimy!
Przed wycieczką rowerową zjedz śniadanie
Odnosimy się z szacunkiem do tradycji, dlatego bez wahania zdecydowałyśmy, że pierwsze gdańskie śniadanie zjemy w [1] Barze Turystycznym na Szerokiej. Turystyczny żywi gdańszczan i przyjezdnych od 1956 roku. Klasyczny bar mleczny, gdzie na śniadanie jajecznica z szynką i szczypiorkiem z dwóch jajek, sałatka jarzynowa lub galaretka drobiowo-wołowa, w innych regionach świata zwana nóżkami w galarecie albo studzieliną. Tylko w tego typu miejscach tak dobrze smakuje domowe jedzenie. Nie było kolejek, co podobno rzadko się zdarza! Uczciwszy tradycję, kolejne śniadanie zjadłyśmy, kierując się poleceniami bywalców.
Śniadaniowo oblegane jest [13] Pomelo. Stolika nie zarezerwowałyśmy, ale udało się usiąść w tak zwanym międzyczasie. Lokal reklamuje się bardzo regionalnie brzmiącym hasłem Respect local products. Neon tej treści bije w oczy przy wejściu. Jednak po raz pierwszy na pytanie, czy możemy poznać źródła owych lokalnych produktów, dostałyśmy odpowiedź odmowną. Pomelo nie chce ujawnić, skąd bierze jajka, chleb czy warzywa, ale przyznać trzeba, że śniadanie było wyśmienite. Paulina wzięła club sandwich z gofrem: gofry, pasta jajeczna, nori, boczniaki w panko, roszponka, piklowana rzodkiew z togarashi (japońską mieszanką pikantnych przypraw) i szczypiorek. Maja – jajka po benedyktyńsku: tost francuski, szpinak, szynka, dwa jajka w koszulce, sos holenderski. Poza tym w śniadaniowym menu klasyka: jajecznica, szakszuka, crumble, cynamonki. Można się najeść i zostać na lunch – serwuje się tu zacne przystawki, jak kalafior w tempurze czy tatar wołowy; z zup żurek i flaki z boczniaków; pyzy, miruna w cieście piwnym, ozór wołowy Wellington na główne. Brzmi zacnie, więc: drogie Pomelo – nie wstydźcie się informować, skąd macie produkty. Przyjdziemy kiedyś do was na – powiedzmy – gdańską deskę shotów (goldwasser, machandel, miodula, domowa nalewka o smaku takim, jaki akurat jest) – bo jakby co, to koktajle, piwo i mocne też są – i o tym pogadamy. To co, umowa stoi?
Jako że nad naszym pobytem nieustająco czuwały dobre duchy w osobach Marka i Mateusza z Sezonu, to na ostatnie śniadanie wybrałyśmy się tuż za róg ulicy, przy której znajdował się nasz hotel. To właśnie po nim udałyśmy się do Publicznej na kawę i ciastko (o czym już było), ale najpierw zjadłyśmy owo śniadanie – nie na łące, a w Łące. [9] Łąka nas zauroczyła. Jest miejscem, które otula atmosferą, zachwyca świetnym jedzeniem i charakterną, sympatycznie łobuzerską obsługą. Jest tam pięknie, niektórzy może powiedzieliby, że modnie albo hipstersko – i niech im będzie. Azjatycka kuchnia fusion – tak sami piszą o sobie. Śniadania imponujących rozmiarów. Nas skusiły: Maję – buttermilk chicken, czyli delikatny kurczak w maślanej panierce, jajko w koszulce, gofr paprykowy, sos holenderski i syrop klonowy; Paulinę – fishash – co okazało się wielką michą cudowności; były tam mianowicie: marynowany pstrąg z Zielenicy, dwa jajka w koszulce, wiosenne zielone warzywa, ziemniaki, sos holenderski, sos sweet korean. Do picia: kawy w różnych konfiguracjach, herbaty, soki, kombuche, alkohole, koktajle (wzięłyśmy Mimosę, bo była niedziela i blisko południa).
Do Łąki można też wpaść na przekąski, zupy, buły i sałatki oraz dania główne – radzimy zwrócić uwagę na sekcję makaronów (japchae – koreański smażony makaron, rosebokki – koreańskie kluski ryżowe, noodle), którymi nawet Włoch by się zachwycił. Łąka – happy bar, dobre jedzenie.
Jak oceniamy winiarską i gastronomiczną sytuację w mieście Gdańsk? To jest ten wspaniały moment, gdy widać, że zaczyna się dziać. W jednej dzielnicy wine bar otwiera się z pasji, w drugiej z myślą o dużym biznesie – oba powody są super. Można zjeść w restauracji kolację za kilkaset złotych, a następnego dnia lunch za niecałe 50 złotych. Są polskie wina – za to wypracowanie dajemy mocną czwórkę. Wyższe noty będą za wzbogacenie kart o jeszcze więcej polskich butelek. Kibicujemy tym, którzy stawiają na jakość oraz chcą dobrze karmić – i turystów, i tutejszych, a w winach promują to, co naturalne i wyjątkowe. Gdańsk nam posmakował.