Być czy bywać
Udostępnij artykuł
Przez lata było łatwo. Na fundamentalne pytanie: „co zamawiać w restauracji”, odpowiedź była niezwykle prosta – to co lubię, co mogę i na co mnie stać. Tyle. Ale to było w czasach, gdy do knajp chodziło się jeść. Dziś jada się tam przy okazji, w pierwszej kolejności, jak określił to pewien influencer – w lokalu realizuje się lajfstajl. I to zmienia wszystko.
Ujmując rzecz inaczej: kiedyś z usług gastronomicznych korzystało się z myślą o własnym dobrostanie, a tak już zupełnie po ludzku mówiąc, to człowiek szedł tam coś zjeść, ewentualnie zobaczyć znajomych i wychylić kieliszek albo szklanę czy kufel. Czasami nawet więcej niż jeden. Zawartość owych naczyń wobec samego spotkania była raczej mniej istotna.
Wraz z wiekiem, gdzieś z tyłu głowy, zaczęła mi się pojawiać grupa pytań o szeroko rozumiane zdrowie. Gdzieś w tle padały takie określenia jak poziom cukru czy (te naprawdę nielubiane), wartość kaloryczna. W efekcie z kolacyjnego menu powoli zniknął deser, a popołudniowe piwko ze znajomymi zredukowane zostało do jednego kufla i dużej szklanki wody.
Zamówienia się zmieniały, ale powód zmiany zawsze był w nas i w tym, że to my się zmienialiśmy. Dojrzewaliśmy, a może nawet starzeliśmy. A potem przyszła rewolucja wywracająca wszystko. Nagle okazało się, że twój dobrostan jest bez znaczenia. Prawdziwie ważnym stał się twój lajfstajl, a może nawet nie on, a to, jak jesteś odbierany. W efekcie przestaliśmy do knajp chodzić, a zaczęliśmy w nich bywać.
Początkowo wydawało się, że niczego to nie zmieni. Zmiany były powolne i, wydawać by się mogło, niewiele znaczące. A potem pojawiły się ofiary: pierwszą stał się ulubiony stolik w głębi. Co z tego, że miły i zaciszny, a do tego blisko kontaktu (w tak zwanym międzyczasie można było laptopa podpiąć i popracować albo telefon podładować). Szybko należało przesiąść się do stolika przy oknie, by twoją wizytę odnotowali nie tylko ci, co w środku, ale i ci na zewnątrz.
Potem zaczęły się kolejne pytania. O dziwo najłatwiejsze z nich dotyczy tego, czy miejsce, gdzie jesz/pijesz, jest miejscem modnym. W innych bywać nie tyle nie warto, co wręcz nie wypada. Po upewnieniu się, że miejsce jest modne i wybraniu stolika przy oknie, można skupić się na zamówieniu. I tu pojawia się 101 pytań, pojawiają się też prawdziwe wyzwania. Wszak dziś złożenie zamówienia to już znacznie więcej niż wybór potraw z karty, to manifest, czasami manifest światopoglądowo-polityczny.
Uważacie, że przesadzam? To przypomnijcie sobie akcje z politykami prawicy zamawiającymi steki. Zobaczcie media społecznościowe z tamtego okresu i zobaczcie, ilu mieli naśladowców i jak na zamawiającego antrykot albo rostbef patrzono w tamtym czasie.
Nie trzeba iść aż tak daleko. Wystarczy na pierwszej randce wziąć coś z mięsem, by w jednym przypadku na pięć była to randka ostatnia. Podobno pośród młodych kobiet z wykształceniem humanistycznym jedna na pięć jest wegetarianką, a jedzenie mięsa uznaje za całkowity brak empatii.
Ale nawet wybór dania bezmięsnego może być ryzykowny. Nie daj Bóg zamówicie coś z szeroko rozumianej kuchni domowej albo jakiś comfort food, a wasz status społeczny leci natychmiast w dół o kilka pozycji. Wszak nie da się bywać i równocześnie zajadać pierogów, choćby ich farsz składał się z kwiecia chabrów zbieranych w księżycowe noce przez otulone w białe alby dziewice. No chyba, że to będzie dekonstrukcja albo chociaż będą to pierogi z innego kręgu kulturowego.
W całym tym szaleństwie jest tylko jedna nadzieja: ono samo też jest modą. A te, jak wiadomo, przemijają i już niebawem może się okazać, że bywanie stanie się niemodne. A tym, co zagwarantuje sukces towarzyski znów będzie bezpretensjonalne zasiądnięcie (zasiąście?) nad michą parujących flaków wołowych, oby tylko pachniały majerankiem i były dobrze doprawione.