
Auć! Moja kostka!
Udostępnij artykuł
Ileż to razy musiałem rozcierać obolałą od podstolnego kopniaka, złośliwie uwypukloną część ciała? I prawie zawsze podobne okoliczności. Restauracyjny stolik, miłe, choć kopiące, towarzystwo, co najmniej poprawne przystawki, kieliszki pełne gotowości na przyjęcie nektaru Bachusa.
Mamy już za sobą mozół wyboru dań i związane z nim dylematy. Tak, dylematy, ponieważ aby zredukować ryzyko, że po serwisie będę łypał zazdrośnie w talerz sąsiada, coraz więcej czasu poświęcam na analizę menu, a proces decyzyjny komplikuje się niczym praca nad kolejnym numerem „Trybuszona”.
Przy wyborze wina łatwiej nie jest. Co prawda moja natura napływowego poznaniaka eliminuje jedną z alternatyw (wino na kieliszki czy cała butelka), ale to rzecz jasna sprawy nie załatwia. Studiowanie, nawet najkrótszych kart win to mój rytuał, który nieodmiennie irytuje współbiesiadników i to nie dlatego, że trwa wieki, ale dlatego, że wszyscy wiedzą, iż zawsze skończy się na tym samym – na stół wjeżdżają bąbelki.
No, że one wjeżdżają na stół to może nie tak dosłownie. Ale nawet jeśli flaszki nie przywozi antropoidalny zrobotyzowany kelner, to i tak jest na co popatrzeć. Na początek sprawdzanie, czy wybrana butelka jest gotowa do spożycia i czy już odpowiednio długo wyczekuje swej kolejki w winiarce, w miłej podniebieniu temperaturze. Nawet jeśli dowiaduję się, że nie wyczekuje, zachowuję spokój. Myślę sobie: „Wyszło, znaczy się, popularne”. Teraz kolej na cooler i kieliszki. Pomału zaczynają się schody.
Przywykłem już do zdziwionych spojrzeń, gdy z uporem (być może godnym lepszej sprawy) proszę o „zwykłe kieliszki” odmawiając przyjęcia „fletów”, ale przy coolerze zaczynam chronić swoje kostki. Bliscy wiedzą, że właśnie wtedy otwiera się pierwszy front walki o lepsze gastronomiczne jutro. Cooler wypełniony po brzegi kostkami lodu, na szczycie którego dumnie spoczywa butelka bąbli być może dobrze się zaprezentuje na Instagramie, ale…
Jednak to nie jest „bój mój ostatni”, który z reguły przychodzi mi stoczyć. Poziom irytacji wzrasta, podobnie jak chęć do naprawiania świata w chwili, na którą wszyscy czekamy – otwarcia butelki. Przestaję zwracać uwagę na obolałe kostki, atakowane przez spragnionych świętego spokoju współbiesiadników. Moja gotowość do udzielenia wszelkiej niezbędnej pomocy człowiekowi walczącemu z materią wina musującego jest aż nadto widoczna.
Lista grzechów powszechnie popełnianych w restauracjach (ba! wine barach także) nie jest może bardzo długa, ale są to grzechy wyjątkowo uporczywe. Stojąca na stole butelka, cierpliwie czekająca, aż kelner zdejmie folię i koszyczek, budzi mój niepokój. Wyciąganie, wykręcanie, podważanie korka sprawia, że niepokój rośnie – częściowo jest to niepokój o zawartość, częściowo o dobrostan obsługi. Na cichutkie, subtelne „pufff” już dawno przestałem liczyć. No bo jak to tak, otworzyć „szampana” bez huku? Nie liczy się.
Na tym etapie z reguły opadam z sił. Starcza ich tylko na zdecydowany gest uniemożliwiający napełnienie kieliszka po brzegi. Potem już tylko pełne zadumy sączenie wina, no i oczywiście rozcieranie obolałej kostki.