Tortem w TikToka
Udostępnij artykuł
Kupiłem za grosze dziełko kulinarne pod dość enigmatycznym tytułem Demon jednego danka.
Jako autorka figuruje MAGDA – Hanna Jaworowska, lecz – gwoli ścisłości – są to opracowane przez nią przepisy czytelniczek „Filipinki”. „Filipinka” (której Jaworowska była naczelną i redaktorką działu kulinarnego) to obiekt kultu wielu pokoleń dam, czasopismo dla dziewczyn myślących, oglądających, słuchających i czytających, nierzadko zaś i piszących – „F” regularnie drukowała wiersze czytelniczek, a porad literackich udzielała im sama Danuta Wawiłow. Pismo wychodziło w latach 1957–2006. W l. 80., mimo że byłem chłopakiem, abonowałem je i ja – głównie dla „Filipa”, czyli kącika absurdalnego humoru, prowadzonego przez Laurę Bakalarską.
Demon jednego danka wyszedł w 1995 r. i jest to świetna podróż do czasów, w których młody i żarłoczny polski kapitalizm mieszał się z obyczajowymi pozostałościami PRL-u. To także podróż do jedynego w swoim rodzaju świata „Filipinki”, będącego mieszanką domowego ciepełka, nienachalnej edukacji, udatnie podpatrzonych scenek obyczajowych i językowych wygłupów. Dla niektórych będzie to podróż sentymentalna, dla niektórych czysto poznawcza – z tych kilkudziesięciu przepisów można się dowiedzieć, co naprawdę pichciła polska młodzież w połowie lat 90. – co dziewczyny serwowały swoim chłopakom, co przyjaciółkom, a co stało na stole podczas „przyjątek”.
Pierwsze, co się rzuca w oczy, to nazwy potraw. Sałatki „wspaniała” i „pycha”, „wytworna z zielonej sałaty” (z ananasem z puszki i kurczakiem), „francuska” (z ananasem z puszki i curry), „ekskluzywne kanapki” (krakersy z pastą majonezową z jajka na twardo i szynki), „jajecznica XXI wieku” (z pieczarkami, boczkiem, papryką i keczupem), „zupka piękności, czyli musli”, „pareśniki” (naleśniki z parówkami w środku), „myszki rodziny Baranowskich” (roladki ze schabu nadziewane zieloną pietruszką). Trochę w tym wszystkim aspiracji, trochę zgrywy, a najwięcej zdrowego dystansu do rzeczywistości. Redakcja wpisuje się w tę luzacką konwencję, nie szczędząc metafor i zdrobnień – w jej komentarzach są „danka”, „przyjątka” i „kolacyjki”, a także „prawdziwy demon kuchni” oraz „początkujące demonki” tudzież „czytelniczki, które poczuły sałatkowego bluesa”.
Na kartach książki wieje wiatr odnowy, aczkolwiek nie jest on jeszcze zbyt porywisty. Mamy produkty z puszek – fetyszyzowanych za komuny jako symbol Zachodu, a teraz wreszcie dostępnych: ananasa, kukurydzę, brzoskwinie, tuńczyka oraz owoce egzotyczne: pomarańcze, grejpfruty, kiwi, mango, papaję – wciąż są drogie, ale są. Jednocześnie pokutują symbole PRL-u: keczup, serek homogenizowany, pieczarki, kwasek cytrynowy. Ten radosny miszmasz widać też w zaleceniach dotyczących sposobu serwowania potraw. Próby minimalizmu („Ta sałatka [z tuńczyka] znakomicie prezentuje się w przezroczystej misce wyłożonej liśćmi sałaty”) albo coś w rodzaju polskiej wersji tiki culture („Kasia podaje tę sałatkę [z owoców egzotycznych z koniakiem] w wydrążonych połówkach pomarańczy – wygląda to rewelacyjnie”) mieszają się z 11 przykazaniem PRL-owskiego człowieka kulturalnego, by wszelkie gulaszopodobne dania serwować „w kokilkach”, czyli kamionkowych albo porcelitowych miseczkach, osobliwie z Tułowic.
Dziewczyny jeżdżą już za granicę albo przynajmniej o niej czytają – widać to w próbach podkręcania rodzimych przepisów lub odtwarzania oryginalnych. Pojawiają się naleśniki z sosem czekoladowym i nadzieniem z orzechów włoskich, czyli prawie Gundel-palacsinta, amerykańskie muffiny, francuska tarta i placki „włoskie” – zwykłe ziemniaczane, ale za to z szałwią. Są też Hiszpania (autentyczna tortilla!) i Azja – krótko smażona wołowina z marchewką i groszkiem („Sos sojowy można zastąpić, mieszając 2 łyżki wody z niecałą łyżeczką maggi”).
Jeśli dziewczyny akurat nie jeżdżą i się nie uczą, to imprezują. „«Filipinka» ogłosiła konkurs na opis młodzieżowego przyjątka i coś niecoś o tej imprezie wiem” – donosi redaktor Jaworowska. „Nie siada się do stołu i w ogóle jedzenie nie jest ważne. Najważniejsza – muzyka”. Ale bywa też grubiej: „Wiem, że na wielu imprezach dobry nastrój i poczucie swobody rosną wraz z liczbą opróżnionych butelek, a nawet – bywa – wypalonych «trawek». W niektórych środowiskach tylko te imprezy się liczą, na których dochodzi do demolki – potłuc, pobić itd., i na których panuje pełna swoboda seksualna. Wybór, jakie chcecie mieć towarzystwo i kogo zaprosicie do domu, należy do was. Tu zajmujemy się jedzeniem, bo choć nie jest ono ważne, trudno wyobrazić sobie imprezę, na której nie ma nic a nic do jedzenia”. No tak – chciałoby się dodać. Zwłaszcza, jeśli są „trawki” i nastąpi gastrofaza. Według czytelniczek ratunkiem na pustkę stołu mają być np. rozmaite pasty na bazie – a jakże! – serka homo (tu już zwane po światowemu – dipami), jajka z sosem jogurtowym (niesłodzony jogurt – przypomnijmy – wówczas najnowszy krzyk kulinarnej mody), pieczone papryki nadziewane mięsem, czy – kolejny hit – napój pomarańczowy, ale z miażdżącą przewagą marchewki i PRL-owskim kwaskiem cytrynowym, żeby nie było za drogo, bowiem – nie ukrywajmy – w latach 90. nasz parytet siły nabywczej był równie mizerny, jak z trudem wywalczona wolność. Hanna Jaworowska zresztą dyskretnie zauważa, że to raczej norma i że te bogatsze receptury (zapewne od bogatszych czytelniczek) to tylko tak na wszelki wypadek, od wielkiego dzwonu: „Ślinka cieknie na samą myśl o tych wspaniałościach. Ale nie ma się co łudzić, jest to sałatka [z owoców egzotycznych, w tym mango i papają oraz wermutem] dosyć kosztowna. No cóż, są sytuacje i goście, kiedy jesteśmy skłonni ponieść każdy koszt”.
Jakie jeszcze trendy panowały wśród ówczesnych nastolatków? Rodziły się wegetarianizm i szał na pizzę. „Pizzomania już nas ogarnęła! Pizzę jada się zamiast obiadu, na kolację, na młodzieżowym przyjątku, wpada się do pizzerii między posiłkami, pizzerie są miejscami spotkań koleżeńskich, tu często zaczyna się lub kończy randkę we dwoje. Co ludzie jedli i gdzie chodzili, kiedy nie było pizz i pizzerii?”. W książce jest już osobny dział vege – „F” podchodzi do zjawiska życzliwie, ale ostrożnie: „[…] trzymamy się opinii Instytutu Żywności i Żywienia, która brzmi: w wieku dorastania stosowanie diety wegetariańskiej nie jest wskazane, ponieważ organizm nie otrzymuje wszystkich niezbędnych w tym czasie składników. Ale każdy napełnia swój talerz, czym chce. Wolny wybór”. Pojawiają się soja, zupa z pszenicy i modny podówczas warzywny obiekt ufopodobny, czyli patison, a także samosy (tu zwane „samozą”).
Jeśli niepokoicie się, że nie ma nic o miłości, to uspokajam: jest i to sporo. Ze wstępu do rozdziału Co potrafią chłopcy („Chłopcy potrafią oczywiście wszystko. Jeśli chcą”) dowiadujemy się, że „Filipinka” dostaje „listy od chłopaków z dramatyczną prośbą: «Zaprosiłem do domu dziewczynę i teraz chodzę jak zaczadzony – co ja postawię na stole? Starzy odcięli się – rób co chcesz, twoja dziewczyna, twój problem”. Odpowiedzią na tę traumę i wybawieniem z niej ma być np. sałata z porzeczkami i sosem musztardowo-koperkowym, albo wspomniana już jajecznica XXI wieku. Jeśli zaś chodzi o dziewczyny, to – mimo całej emancypacji – wciąż działa zasada „Przez żołądek do serca” – tu czytelniczki i redaktorka są zgodne: „ONI są jak dzieci. Deserem zaprowadzicie ich, gdzie chcecie. Nawet do ołtarza. Mam dowody. Oto co pisze Kasia Płaczek: «Serwowałam ten przysmak [galaretkę z bitą śmietaną] mojemu chłopakowi i powiedział, że mógłby go jeść codziennie. Ale mogliśmy się spotykać tylko w niedziele, więc… pobraliśmy się”.
Historia i dosłownie, i w przenośni – słodka.
Na koniec coś, co moim zdaniem należałoby przeszczepić na grunt współczesny. „Są czytelniczki «Filipinki», dla których zrobienie tortu to pestka. Chętnie zaprasza się je na urodziny, imieniny, z adnotacją: «zamiast prezentu przynieś tort». Co ja piszę! One same proponują «a ja upiekę ci tort», bo wiedzą dobrze, że kiedy już nastąpi uroczysty moment delektowania się tym przysmakiem, zbierać będą gratulacje i owacje, czyli staną się, obok solenizantki, gwiazdami wieczoru”. I co? Czy to nie lepszy pomysł na fejm od fikania na TikToku?