Zdzwońmy się po świętach
Udostępnij artykuł
Gdy mija Black Friday, a potem Cyber Monday, ta fraza towarzyszy nam przez kolejne tygodnie wraz z dźwiękami anglosaskich kolęd z reklamy znanego napoju gazowanego, frenetycznie migającymi lampkami z AliExpress i mozolnie przesuwającymi się w przedświątecznych korkach pojazdami udekorowanymi rogami Rudolfa. Słyszymy ją nieodmiennie, gdy – cóż za brak taktu – próbujemy coś załatwić, o czymś podyskutować czy wreszcie coś sprzedać. Niech pierwszy rzuci kamieniem ten, który za owym magicznym „zdzwońmy się…” sam nie ukrywał niechęci przed podejmowaniem jakiegokolwiek wysiłku intelektualnego innego niż wybór dostawcy pierogów, czy opracowanie szczegółów logistycznych wigilijnej kolacji, o odwiecznych dylematach prezentowych nie wspominając.
Owa gorączkowość i przedświąteczna prokrastynacja mogłyby wyglądać na chęć przeżycia świąt, okresu poświątecznego i sylwestrowych celebracji (niektórzy ciągną temat aż do Sześciu… eee… Trzech Króli) w pełni skupienia, świadomie, w nastroju podsumowań i nowych otwarć, przyrzeczeń i postanowień. Tyle tylko, że zamiast zasłużonego odpoczynku po zap…niu przez cały rok wpadamy w zakrzywioną czasoprzestrzeń świąteczną, stawiającą przed nami kolejne wyzwania, kolejne „czelendże” i w rezultacie mało kto wchodzi w nowy rok wyciszony i gotowy na kolejny zawodowy rollercoaster.
Taki mechanizm działa od zawsze, wiemy, że „zdzwońmy się…” będzie uparcie nam towarzyszyło i wiemy, że znów wejdziemy w nowy rok ze stertą zaległości, które sprawią, że wrócimy „do żywych” gdzieś tak w połowie stycznia, podobnie jak rok wcześniej – bez refleksji, za to z hałdą wyrzutów sumienia.
Może właśnie dlatego, trochę wewnętrznie zbuntowany, postanowiłem zadziałać, coś zrobić. I chociaż nie do końca udało mi się wyrzec owego „zdzwońmy się po świętach”, ale bez dwóch zdań zakręciłem swoją rzeczywistością dość radykalnie. W domu pojawiła się pełna wdzięku, ośmiotygodniowa, przygarnięta Nutka – cudne stworzenie rasy nieokreślonej, które skutecznie wyrwało mnie z zaklętego okołowigilijnego kręgu.
Zamiast makowca, pieczonego karpia, gorączki zakupów na agendę weszła literatura kynologiczna, kołderki, gryzaki, smaczki, wizyta u weta, odsyłanie pochopnie zakupionych i zbędnych akcesoriów, poop bags, zabezpieczanie swobodnie leżących przewodów, nauka czystości, poznawanie zakamarków osiedla, o których istnieniu nie miałem pojęcia, szkolenie kanapa-tak, łóżko-nie, szperanie po necie w poszukiwaniu rad (podgryzanie butów i dłoni, zimny nos/gorący nos, i takie tam), Sylwester w łazience (bo najciszej), spacery co dwie godziny (świat o 2:30 rano wygląda inaczej niż zwykle), próby zrozumienia, co może być ciekawego w obwąchiwaniu suchego liścia czy odcisku wielkiego buta na śniegu… Mógłbym tak opowiadać aż do ostatniej strony „Trybuszona”, ale może wystarczy powiedzieć jedno: w nowy rok wszedłem zupełnie inaczej.
Mogłoby się wydawać, że nie tyle postawiłem swój porządek i rytm dnia na głowie, ile zmieniłem jedną rutynę na inną. OK, pewnie tak, ale wszystko to w poczuciu prawdziwej zmiany, której nie wyznaczyła kartka kalendarza. A radości, że oto zagościła pod moim dachem nowa kumpela nie zmąci fakt, że nie będę się mógł z nią dzielić ulubionym zweigeltem, zdekantowanym rocznikowym porto czy lodowym cydrem. Do siego roku!