Taniej czy drożej?
Udostępnij artykuł
Coś dziwnego dzieje się z cenami wina – drożeje, równocześnie stając się bardziej dostępne. I w tym pozornie sprzecznym stwierdzeniu nie ma żadnej przewrotności ani magii. Zwyczajnie drożeje ono w mniejszym stopniu niż inne produkty. Wzrost cen jest też mniejszy niż realne przyrosty siły nabywczej naszych pensji. Przynajmniej jeśli chodzi o wino dostępne w handlu detalicznym.
Kto nie wierzy, niech spróbuje sobie przypomnieć, ile kosztowały go tygodniowe zakupy w listopadzie 2022, a ile kosztują dziś. Różnica jest znacznie większa niż owe 20% ze szczytu inflacyjnego szaleństwa. Sam odnoszę wrażenie, że dziś w weekend za moje siatki zawierające głównie produkty żywnościowe i trochę chemii gospodarczej płacę blisko dwa razy tyle, co przed 18 miesiącami.
Tymczasem moje ulubione wino zmieniło cenę z 49,99 zł na 54,90 zł, czyli tak z grubsza o 10%. Ale jeśli przeliczymy to, powiedzmy na ceny mleka, to kiedyś za jedno wino miałem około 25 kartonów – bo mleko było po 1,99 za litr. Dziś przy cenie 2,89 za karton mam ich mniej więcej 18. Znacząca różnica.
Za taki stan rzeczy odpowiada wzrost wartości złotówki. Cena win, jak wielu towarów importowanych, jest bezpośrednio związana z kursem euro. A to jesienią 2022 kosztowało około 4,90 zł, dziś natomiast jest warte 4,25 zł. Znowu dość znaczący spadek.
Ale kończmy tę ekonomiczną paplaninę i zobaczmy, jakie są realne konsekwencje takiego stanu rzeczy dla rynku wina. Po pierwsze, odnoszę wrażenie, że jednak nieznaczne. Pomimo tego, że wino stało się tańsze (czytaj: bardziej dostępne), nie zauważam gwałtownego wzrostu konsumpcji. I to bez względu na półkę. Brak spektakularnych wzrostów zarówno w winach około 30-złotowych, jak i na wyższych szczebelkach drabiny jakościowej.
Oznacza to, że – cokolwiek by mówić – licha konsumpcja wina ma jednak charakter kulturowo-obyczajowy, a nie ekonomiczny. I powiem wam, że dla mnie to jest zaskoczenie. Przez całe lata uważałem, że głównym czynnikiem blokującym rozwój rynku jest właśnie bariera ekonomiczna. Tymczasem chodzi o trendy. Po trwającym kilka lat budowaniu mody na picie wina, wszystko jakby stanęło. Głównie przez wyraźnie widoczne odpuszczenie sobie tematu wina przez wiodące sieci handlowe. W efekcie, jak pokazują wszystkie badania, dynamika rozwoju rynku wina już nie tylko spowalnia, ale wręcz staje w miejscu. Do tego niedawno opublikowane dane za rok 2023 pokazują, że choć wartość owego rynku wzrosła, to już liczba sprzedanych butelek skurczyła się o 1,2%. Słowem, ci co po wino sięgają, sięgają półkę wyżej. Ale wielu, statystycznie jeden na stu winopijców, swoją przygodę z winem zakończył.
Można to różnie tłumaczyć, ale rozwiązanie musi wskazać raczej socjolog albo psycholog społeczny, a nie ekonomista. Trzeba na nowo zbudować modę, zainteresowanie tematem, wygenerować trend. I jest to zadanie trudne, a do tego kosztowne. I to dziś powinien być priorytet, tak kupców winnych, jak i gastronomii. Tym bardziej, że działająca na zasadzie pro publico bono blogosfera, która przez dekadę budowała zainteresowanie winem, właściwie przestała istnieć. I chyba właśnie to jest widoczne w statystykach sprzedaży i nie kompensuje tego nawet relatywnie coraz niższa cena ulubionych etykiet.
Na koniec jeszcze drobna uwaga: gastronomia ze swoimi absurdalnymi cenami wciąż trzyma się doskonale. Procentowy udział wina w przeciętnym paragonie za kolację wciąż mocno odbiega od tego, co nazywamy zdrowym rozsądkiem. Ale to temat na kolejny felieton.