Jak żyć
Udostępnij artykuł
Emily Post (1872–1960) była amerykańską powieściopisarką, ale przede wszystkim ekspertką od etykiety. Jej wpływ na życie „ludzi z towarzystwa”, zwanego przez nią Best Society był przeogromny: nazywano ją „drugą najpotężniejszą kobietą w Ameryce po Eleanor Roosevelt”, parodiowano (w kreskówce Franka Taschlina Have You Got Any Castles? (Czy ty w ogóle masz jakieś zamki?) ruga króla Anglii Henryka VIII za brak manier przy jedzeniu, jednocześnie sama podkrada mu owoce z półmiska i łapczywie się nimi obżera), a nawet umieszczono na amerykańskim znaczku pocztowym.
Post doskonale się urodziła. Jej ojciec, architekt Bruce Price, projektował luksusowe osiedla, rezydencje i gmachy użyteczności publicznej (m.in. Welch Hall Uniwersytetu Yale), matka – Josephine Lee – była córką bogatego barona węglowego z Pensylwanii. Świat luksusu i pieniędzy, ale też klasy, manier i dobrego gustu był dla młodej Emily naturalnym środowiskiem. Pozostała w nim, poślubiając nowojorskiego bankiera Edwina Maina Posta – zmieniły się tylko dekoracje: Baltimore zostało zastąpione przez Nowy Jork.
Post zaczęła pisać, kiedy w jej życiu pojawił się spokój: synowie wyjechali do szkół z internatem, a mąż zniknął z jej życia po romansach z chórzystkami i aktoreczkami. Zaczęła od feministycznej powieści Flight of a Moth (Lot ćmy, 1904), z bohaterką niby to społecznie uprzywilejowaną, lecz tak naprawdę uwięzioną w świecie rządzonym przez mężczyzn. Dzieło jej życia – Etiquette In Society, In Business, In Politics, And At Home (Etykieta w towarzystwie, biznesie, polityce i w domu) – ukazało się w roku 1922.
To niby podręcznik, ale jak napisany! Zero nudy, sztywniactwa i kostycznego mentorstwa, doskonały, ostry jak brzytwa i lekko ironiczny styl, maksimum humoru i przykładów z życia wziętych, choć oczywiście – nie zapominajmy – cały czas jest to życie wyższych sfer. Scenki rodzajowe są solą tej książki, tak samo jak jej bohaterowie – realne postaci poukrywane pod znamiennymi nazwiskami typu Toplofty, Worldly, Eminent, Gilding, Kindhart, Style, Vulgar itp. – zabawy w ich tłumaczenie nie będę wam odbierał.
Religią Best Society jest wzajemne zapraszanie się do domów na śniadania, lunche i herbatki. Jednak najświętsze nabożeństwo to dinner, czyli mniej lub bardziej oficjalna, większa lub mniejsza kolacja, jadana zwykle o siódmej trzydzieści–ósmej wieczorem. Częstotliwość tych przyjęć była różna, niektóre domy wydawały je tylko 2–3 razy do roku, inne znacznie częściej. Jak wyglądały przygotowania? Codziennie wraz z tacą ze śniadaniem, kucharz przysyłał pani domu propozycję menu na następny dzień (niezależnie od tego, czy mieli być goście, czy nie), na którym ona czyniła uwagi. Gdy menu było już ustalone, czytał je kamerdyner, aby wiedzieć, jaką zastawę ma przygotować. Aby stworzyć listę gości, pani domu sięgała po kilka innych, już istniejących list, a następnie wybierała z nich „składniki”, aby sporządzić najlepszą mieszankę towarzyską, podobnie jak winiarz sporządza swoje cuvée. Były m.in. listy Inteligentnych i Tępych, Gadatliwych i Małomównych, Dowcipnych i Ponurych, Wykształconych i Niewykształconych, Zapalczywych i Spokojnych, a także Kawalerów oraz Neutralnych – tę ostatnią ceniono najwyżej, ponieważ znajdowali się na niej osobnicy pasujący do każdego towarzystwa. Istniał też spis zwany Spiżarnią, zawierający wyłącznie nazwiska niezamężnych młodych dziewcząt oraz młodych i starszych samotnych mężczyzn – sięgano po niego w razie awarii, kiedy w ostatniej chwili ktoś informował, że „żałuje, ale jednak nie może”. Dzięki takiemu systemowi unikano trudnych sytuacji, np. wojny na słowa dwóch wybitnych, a krewkich profesorów. Status materialny też brano pod uwagę, choć jeśli ktoś był wybitne fajny, ale spłukany, zapraszano go mimo to („Lovejoyowie mają wszystkie atrybuty towarzyskie oprócz pieniędzy”). Ważne też były poglądy, nawet w tak błahych sprawach, jak gra w karty czy używki: „Nie można tym razem zaprosić Gildingów, nie ze względu na różnicę wieku, ale dlatego, że Lucy Gilding pali jak smok i jest nieszczęśliwa, jeśli nie może grać w brydża o wysokie stawki – gdy tylko uda jej się wymknąć z kolacji, usiądzie przy stole karcianym; natomiast pani Highbrow i pani Once nie pochwalają palenia przez kobiety i z pewnością będą przerażone – jak to one mówią – hazardem”.
W latach 20. XX w. w wielkich amerykańskich miastach coraz częściej do zapraszania używano telefonu, jednak ciągle narzędziem do tego niezbędnym były karty wizytowe przesyłane przez posłańca. Wizytówek (których dokładne „modne” wymiary autorka podaje) używano także do innych celów, np. do znakowania miejsc przy stole; zostawiano je też przy wyjściu, licząc na kolejne zaproszenie – na ich podstawie tworzono nowe i aktualizowano stare listy kandydatów. Za pomocą wizytówki można też było upomnieć się o swoje: „Nie tak dawno temu na kolacji pan Kindhart, siedząc obok pani Wellborn, pozostawiony sam sobie ze względu na pracowitość drugiego sąsiada tej pani, przesunął przed nią swoją wizytówkę, aby zwrócić jej uwagę na fakt, że w konwersacji to jego kolej”.
Rozmowa z sąsiadami była absolutnie obowiązkowa, milczenie stanowiło afront dla gospodarzy: „Któregoś razu pani Toplofty, znajdując się obok mężczyzny, którym otwarcie gardziła, powiedziała do niego z pozornym spokojem: – Nie będę z panem rozmawiać, bo nie mam na to ochoty. Ale ze względu na gospodynię wyrecytuję teraz tabliczkę mnożenia: dwa razy jeden – dwa, dwa razy dwa – cztery… – kontynuowała, zmuszając go, by recytował na zmianę z nią. Gdy już mogła, obróciła się ponownie do swojego drugiego sąsiada”.
Dinner był tak ważny, że wszyscy drżeli o to, czy wyjdzie. Autorka przestrzega nowicjuszy przed jego urządzaniem bez uprzedniego treningu na mniejszych formach, takich jak lunch. Snuje przerażającą wizję takiej tragicznej kolacji u państwa Newweds. Zaczyna się od awarii niesprawdzonego wcześniej kominka i cały salon tonie w dymie, kolacja haniebnie się spóźnia, a gdy wreszcie drzwi jadalni stają otworem, służąca Delia, zamiast cicho powiedzieć: The dinner is served (Podano do stołu), na cały głos woła: The dinner is ready! (coś jakby „Wszystko gotowe, co nie?!”) i z trzaskiem rozdaje gościom talerze, niczym talię kart (powinny od dawna leżeć na stole): „Widzisz, jak pani Worldly patrzy na nią z niemal hipnotyczną fascynacją – jakby jej uwagę przykuł wypadek uliczny, którego jest mimowolnym świadkiem”. Potem już tylko gorzej: zupa, która miała być przezroczysta, jest brązowa i smakuje jak woda po myciu naczyń, a ryba z sosem holenderskim to „ogromny kopiec, o wiele za duży na talerz, z wąską rynną wody wokół krawędzi i środkiem pokrytym zastygłą, żółtą masą. […] Nie wiesz, co dalej robić; wiesz tylko, że nie ma sensu przepraszać, nie ma sposobu, aby zapaść się pod ziemię lub się obudzić. Co cię opętało, żeby zaprosić tych miłych ludzi do twojego okropnego domu?”.
Nie wiemy, czy katastrofy tego rodzaju zdarzały się często, ale raczej nie – w końcu nikt nie chciał, aby mówiono na mieście, że: „Cokolwiek czynisz, nie idź na obiad do Newwedsów, chyba że zjesz coś wcześniej i założysz czarne okulary, żeby widok tego wszystkiego cię nie poraził”. Aby ustrzec potencjalne ofiary, Emily Post przestrzega przede wszystkim przed snobizmem: „Przypuśćmy, że masz kucharza, który nie radzi sobie z modnymi daniami obiadowymi, ale piecze pyszny chleb, ciasto, gofry, robi wyśmienity gulasz z ostryg (oyster stew) i kurczaka w śmietanie, a nawet siekane kotlety. Pozwól mu robić to, co umie, a wszyscy będą zachwyceni!”. W innym miejscu dodaje: „Wiecie, co tak naprawdę w całej tej etykiecie jest najważniejsze? Goście. Ludzie, którzy są dla siebie życzliwi”.
Ktoś jeszcze czeka na lepszą puentę?